Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Choæ by³a bliska ³ez, burczenie w brzuchu przypomnia³o jej, jak bardzo jest g³odna. Ruszy³a chwiejnie w stronê CPB. Mog³a tam dostaæ przynajmniej pude³ko krakersów, pos³uchaæ opowieœci o akcjach ratunkowych z ostatniego tygodnia i spróbowaæ ogrzaæ siê przy grzejniku. - Jestem do kitu i jest mi zimno - powiedzia³a, przystaj¹c i przez minu- tê pozwalaj¹c sobie pop³akaæ. Potem posz³a dalej. - Halo, Phil? - Tak, kto mówi? Wadê, to ty? Gdzie jesteœ? »••'" - To ja, Phil. Jestem na Antarktydzie. - Gdzie? Ach, tak. Spa³em, Wadê. - To dobrze. - Co mówisz? - Œni³o ci siê coœ, Phil? Co ci siê œni³o? - Co? Co jest, budzisz mnie telefonem, ¿eby pytaæ, co mi siê œni³o? - Czêsto robi³eœ mi to samo, nie pamiêtasz? - Tak... nie... teraz ci tego nie robiê, nie? - Nie pamiêtasz, co ci siê œni³o? - Zaraz, niech pomyœlê. Chyba zapomnia³em. Nie, czekaj, coœ o jeŸdzie na rowerze. Nie, to by³ unicykl. Zje¿d¿a³em unicyklem po schodach Kapito- lu, tak... nie, schodami przy pomniku Lincolna, bo widzia³em Kapitol za Mali. Widzia³em zgromadzonych ludzi, jakbym do nich przemawia³, wielki t³um, ogromny, ale nie, w³aœciwie do nich nie przemawia³em, tylko zje¿d¿a³em uni- cyklem po schodach, podskakuj¹c w ty³ i w przód, a ludzie bili mi brawo. By³o cudownie. Nikt nie umia³ siê domyœliæ, jakim cudem wskakujê ty³em po schodach, zreszt¹ ja te¿ nie. Zadziwiaj¹ca sprawa, ale przyjemna. Byli tam wszyscy republikanie, których lubiê i wo³ali: „Cholera, Phil, jak ci mo¿emy daæ radê, skoro umiesz skakaæ po schodach na unicyklu". - Mark i Colin? - Tak, byli wkurzeni jak diabli. A wszyscy republikanie, których nie cierpiê, byli na dole i ludzie wrzucali ich do sadzawek, w których odbija³o siê œwiat³o. - Scena grupowa. - Jak zbiornik z gupikami w sklepie zoologicznym. Chcia³em przeje- chaæ unicyklem po ich plecach, kiedy wszyscy ju¿ bêd¹ w wodzie, utrzymu- j¹c równowagê, choæby nie wiem co robili. A potem mnie obudzi³eœ, dupku, a mog³o byæ tak fajnie. - Podobaj¹ ci siê twoje sny, prawda, Phil? - No pewnie. Chyba ¿e mi siê nie podobaj¹. Ale wiêkszoœæ snów to fan- tazje, w których spe³niaj¹ siê ¿yczenia, jak siê sam przekonasz. - Mo¿e twoje. W moich s¹ tylko przera¿aj¹co z³o¿one problemy, któ- rych nijak nie umiem rozwi¹zaæ. - To niedobrze, Wadê. Przykro mi to s³yszeæ. - Dziêki za wspó³czucie. Powiedz, gdzie tym razem jesteœ? - Chyba w Kirgizji. Tak, widzê Kirgizów. - Piêknie. No có¿, powinienem pozwoliæ ci iœæ spaæ. - Chcia³bym, Wadê. - W porz¹dku. Dziêki za rozmowê, Phil. - Proszê bardzo. - Aha, s³uchaj, jeszcze jedna rzecz. - ... tak? - Chcê tu wysun¹æ pewne propozycje w twoim imieniu. Jutro albo poju- trze, Phil, bêdê musia³ zagraæ kogoœ w rodzaju ambasadora, bo wszystko dzie- je siê za szybko i nie jestem pewien, czy bêdê mia³ czas to z tob¹ skonsulto- waæ. Ale chcê powo³ywaæ siê na ciebie, jakby wszystko, co zaproponujê wy- sz³o od ciebie, dobrze? Zgadzasz siê? - Czym to siê ró¿ni od naszych zwyk³ych dzia³añ? - Niczym, chcia³em to tylko potwierdziæ. - Potwierdzam. Dobranoc. - Dobranoc, Phil. Traktat Antarktyczny zawsze by³ kruchy, niczym z³o¿ona z pajêczej ni- ci i szk³a ulotna konstrukcja, obracaj¹ca siê na wietrze historii - utopijny pro- jekt, który uchwalono w rzeczywistym œwiecie; model, wed³ug którego lu- dzie powinni kszta³towaæ swój stosunek do ka¿dej ziemi - a¿ wpad³ w coraz szybciej obracaj¹ce siê tryby nowego wieku i rozsypa³ siê na tysi¹c drobnych kawa³eczków. Sylvia zosta³a stra¿niczk¹ jego szcz¹tków, w nadziei, ¿e jakoœ zdo³a je skleiæ. Jak wszyscy w mieœcie, odczuwa³a wielki niedobór snu, byæ mo¿e nie spa³a najd³u¿ej ze wszystkich; prawie ca³y czas spêdza³a w biurze ratow- ników, gdzie próbowa³a zapanowaæ nad chaosem licznych interwencji. Prawdziwy koszmar. Ale równoczeœnie jakaœ jej czêœæ pomyœla³a (zapewne czêœæ, której najbardziej brakowa³o snu), ¿e to tak¿e najwiêksze wyzwanie, czy nawet okazja dla niej, by nie tylko mêczyæ siê przy doraŸnych rozwi¹- zaniach, na których g³ównie polega³a jej praca, ale spróbowaæ wszystko zmieniæ. Sta³a w koñcu g³ównej sali w Sza³asie, obserwuj¹c ludzi, którzy wcho- dzili gêsiego. Wielu chcia³o z ni¹ porozmawiaæ, wiêc powiedzia³a im, by wszyscy przyszli do Sza³asu. By³a ciekawa, co maj¹ do powiedzenia, czê- œciowo dlatego, by sama mog³a lepiej zrozumieæ zaistnia³¹ sytuacjê. Co siê te- raz stanie, co powinno siê staæ? Bez prawa, bez suwerennoœci, bez wojska i policji, bez gospodarki, bez autonomii i samowystarczalnoœci - bez tych wszystkich atrybutów, niezbêdnych, by mog³o siê tu toczyæ prawdziwe ¿y- cie... Jak gdyby byli ma³¹ grupk¹ kosmicznych rozbitków, pozostawionych na Lodowej Planecie i zmuszonych wymyœlaæ wszystko od pocz¹tku. Tyle ¿e œwiat dalej istnia³