Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

„Dlaczego ode mnie oczekuje się, że powiem wprost to, czego innym nie pozwala zrozumieć ich arogancja?” Czyż to ja jestem najsłabsza, słabsza nawet od Theodory? Z nas wszystkich ja byłabym z pewnością ostatnią osobą, która mogłaby się zwrócić przeciwko nim”. - Głośne duchy to jeszcze inna sprawa - tłumaczył dalej doktor, utkwiwszy przez chwilę wzrok w Eleanor. - Interesują się wyłącznie światem fizycznym, rzucają kamieniami, przesuwają przedmioty z miejsca na miejsce, tłuką naczynia. Pani Foyster z plebanii w Borley wytrzymywała to bardzo długo i straciła cierpliwość dopiero wówczas, kiedy wyrzuciły jej najlepszy imbryk do herbaty przez okno. Złośliwe duchy tego pokroju zajmują dolny szczebel nadprzyrodzonej drabiny towarzyskiej, są niszczycielskie, ale bezmyślne i bezwolne, stanowią jedynie nie ukierunkowaną siłę. Czy przypominacie sobie - zapytał z uśmiechem - urocze opowiadanie Oscara Wilde’a pod tytułem Duch z Canterville - O amerykańskich bliźniakach, które rozgromiły starego angielskiego ducha - dodała Theodora. - No właśnie. Mnie zawsze odpowiadała interpretacja, ze te amerykańskie bliźniaki same były źródłem owego nadprzyrodzonego zjawiska. Z pewnością hałaśliwe duchy są zdolne przyćmić nawet najciekawsze pojawienie się ducha. Z zasady złe duchy przepędzają dobre. - Doktor zatarł z radością ręce. - Zazwyczaj za jednym zamachem przepędzają wszystkich. W Szkocji znajduje się pewien dwór, w którym roi się wprost od takich duchów, gdzie w ciągu jednego dnia wybuchło aż siedemnaście pożarów. Hałaśliwe duchy tego pokroju kochają ni stąd, ni zowąd wyrzucać ludzi z łóżek. Pamiętam nawet przypadek jednego kleryka, który musiał się wyprowadzić z domu, ponieważ dzień w dzień dręczyły go duchy, rzucając w niego kościelnymi śpiewnikami, ukradzionymi z rywalizującego kościoła. Nagle, zupełnie bez powodu, Eleonor zatrzęsła się ze śmiechu. Chciała podbiec do stołu i wycałować doktora, miała ochotę wytarzać się na trawniku, śpiewać, krzyczeć, wymachiwać rękami i obejść dużymi, zaborczymi kołami wszystkie pokoje Domu na Wzgórzu. „Jestem tu. jestem, jestem!” - myślała. Szybko zamknęła z rozkoszą oczy i spytała doktora przesadnie wstydliwie: - Co będziemy dzisiaj robili? - Ciągle zachowujecie się jak małe dzieci - odpowiedział doktor z uśmiechem. - Stale pytacie się, co macie dalej robić. A może pobawilibyście się teraz swoimi zabawkami? Albo sami z sobą? W każdym razie ja muszę dzisiaj trochę popracować. - Ja mam ogromną ochotę pozjeżdżać sobie po tej poręczy - zachichotała Theodora. Podobnie jak Eleanor zaczęła odczuwać radosne podniecenie. - A ja proponuję chowanego - odezwał się Luke. - Spróbujcie jednak nie oddalać się za bardzo w pojedynkę - przestrzegł doktor. - Nie potrafię wam podać powodu, dlaczego nie byłoby to wskazane, ale wydaje mi się to całkiem sensowne. - Ponieważ w lesie są niedźwiedzie - podpowiedziała Theodora. - A na poddaszu tygrysy. - A w wieży mieszka stara wiedźma, a w salonie smok. - Mówię zupełnie poważnie - powiedział doktor ze śmiechem. - Już dziesiąta. Sprzątam ze stołu... - Dzień dobry, pani Dudley - odezwał się doktor, a reszta zaczęła dusić w sobie śmiech. - Sprzątam o dziesiątej. - Nie będziemy pani długo zatrzymywać. Jeszcze tylko piętnaście minut, a potem może pani posprzątać. - Po śniadaniu sprzątam ze stołu o dziesiątej. Obiad stawiam o pierwszej. Kolację wydaję o szóstej. Teraz jest dziesiąta. - Pani Dudley - zaczął doktor surowo, a potem na widok Luke’a duszącego się od tłumionego śmiechu podniósł serwetkę do oczu i nie wytrzymał. - Może pani posprzątać ze stołu, pani Dudley - powiedział łamiącym się głosem. Ich śmiech niósł się po korytarzach i odbijał echem od ścian pokoi i wieży. - Nie wolno nam stroić sobie żartów z pani Dudley - zakomunikował doktor, po czym pochylił się do przodu, kryjąc twarz w dłoniach, a jego ramionami raz po raz wstrząsał paroksyzm śmiechu. Śmiali się jeszcze przez dłuższy czas, rozmawiając półsłówkami, usiłując powiedzieć sobie coś i bezładnie wskazując jeden na drugiego palcami, a ich śmiech wstrząsał posadami Domu na Wzgórzu dopóty, dopóki osłabieni nie ucichli. Wreszcie wykończeni spojrzeli po sobie. - A teraz... - zaczął doktor i znowu przerwał mu chichot Theodory. - A teraz... - zaczął doktor raz jeszcze, tym razem bardziej surowo, i wszyscy ucichli. - Mam jeszcze ochotę na kawę - powiedział błagalnym tonem. - A wy nie? - Chce pan, żebyśmy poszli do pani Dudley i ją poprosili? - spytała Eleanor. - Mamy ot tak, podejść do niej i poprosić ją o kawę, mimo 136 że jeszcze nie wybiła ani pierwsza, ani szósta godzina? - spytała z niedowierzaniem Theodora. - Mniej więcej - przyznał doktor. - Luke, mój chłopcze, zauważyłem, że dla pani Dudley jesteś czymś w rodzaju faworyta... - A kiedyż to zdołał pan coś tak nieprawdopodobnego zauważyć? Pani Dudley patrzy na mnie z taką samą nienawiścią, z jaką spogląda na garnki niewłaściwie ustawione na półkach. W oczach pani Dudley... - Jesteś w końcu przyszłym spadkobiercą domu - przypomniał mu pochlebiającym tonem doktor. - Pani Dudley musi czuć w stosunku do ciebie to samo, co stary sługa rodziny czuje do młodego panicza. - W oczach pani Dudley jestem czymś gorszym od upuszczonego na podłogę widelca. Błagam pana, jeśli chce pan o cokolwiek poprosić tę starą heterę, to niech pan wyśle do niej Theo albo naszą czarującą Nell. One się jej nie boją. - Tylko nie to! - zaprotestowała Theodora. - Nie może pan wysyłać do niej bezradnych kobiet. Co za tchórze! Chcecie, żebyśmy broniły was na szańcach. - Może doktor... - Nonsens, nie zamierzacie chyba prosić o to mnie, starszego człowieka. A poza tym dobrze wiesz, że ona cię uwielbia. - Bezczelny brodacz. Gotowy mnie poświęcić za nędzną filiżankę kawy. Nie zdziwcie się, jeśli stracę z tego powodu życie