Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Oj, co ich jest! co ich tu jest, tych ptaków. Więcej jeszcze wychylając się z czółna, zerwała żółtą lilię i mokrą jej łodygę do stanika przymocowała. 17 — Pachnie! — z przyjemnością zauważyła i wn palcem jakiś punkt rzeki wskazując zawołała: — A to co? Był to zapewne wielki szczupak, może sum, który gwałtownie rzuciwszy się na wodę wnet ukrył się pod nią, na powierzchni jej pozostawiając szerokie wzburzone kręgi. — Aha! ty tu! — na wzburzony punkt wody patrząc uśmiechnął się Paweł — niedługie panowanie twoje. Jutro cię złapię. Pokazywał jej potem z kolei skrzynię do połowy stojącą w wodzie, w której przechowywał drobne, na przynętę złowione ryby, a do której wnętrza przez podziurawione boki napływała woda rybie do życia potrzebna. Drugą taką skrzynię, tylko daleko większą, do zachowywania w świeżości połowów na sprzedaż przeznaczonych, posiadał w bliskości chaty swojej. Z wielkim zajęciem zapytywać go zaczęła, gdzie towar swój sprzedaje i ile ma zarobku, a gdy chętnie i ze zwyczajnym spokojem wszystko, o czym wiedzieć chciała, powiedział, wargi zacisnęła i głową ponuro zatrzęsła. — Dobrze wam! — westchnęła — chatę swoją macie i zarobek niezły... jak pan żyć sobie możecie! To wcale co innego niż całe życie włóczyć się ze służby na służbę, cudze kąty wycierać, od ludzkich kaprysów zależeć i ludzkie złości znosić... Bywa czasem, że człowiek zabawi się i przyjemności jakiej doświadczy, ale zawszeż, niech takie życie diabli wezmą... podłe! — Wołoezaszcze* życie! liche życie! — patrząc na nią i głową kiwając przemówił Paweł. Znowu żal mu się jej zrobiło. — Może chcecie wysiąść troszkę i po tej wyspie pochodzić? — zapytał. Zatrzepotała cała z radości. , — Oj, dobrze, dobrze! Przypłyńcie do tej wyspy! * Wołoezaszcze (brs.) — włóczęgowskie. 18 jaka śliczna wyspa! jak tu pachnie! Od czego tu tak ślicznie pachnie? Tak pachnie, że aż w głowie zawraca... Po samym środku szerokiej rzeki, pomiędzy wysoką gliniastą ścianą z jednej strony a ciemnym borem z drugiej, na pozłoconym błękicie wody leżał owalny szmat piaszczystej ziemi, olbrzymią dziewanną i białymi gwoździkami cały porosły. Olbrzymie dziewanny na sztywnych łodygach kosmatymi liśćmi okrytych podnosiły wysoko ogromne żółte kity, a spodem rosło takie mnóstwo gwoździków, że z dala wyspa zdawała się śniegiem okrytą. Bił też z niej i daleko po rzece rozlewał się zapach słodki, mocny, leśny, z którym jeszcze mieszały się wonie ziół, liliowym i różowym szlakiem ścielących się u stóp przeciwległego boru. Franka jak oszalała, jak pijana po wyspie biegała, zrywała gwoździki, wąchała je, kładła we włosy, z. których dawno zsunęła się i na kark opadła żółtawa chustka, pełnymi garśćmi z głośnym śmiechem rzucała je na Pawła. On, powoli nachylając się i prostując, porządnie i pilnie układał z nich bukiet. Nieraz z tej wyspy przynosił on takie białe bukiety i stawił je w małym dzbanku, na oknie swojej chaty albo siostrze oddawał, aby nimi święty obraz przystrajała. Nabawiwszy się gwoździkami Franka formalnie przepadła w lesie dziewanny. Rosło jej w jednym miejscu tak wiele, że tylko jasna suknia dziewczyny w tej zielonożółtej gęstwinie pobłyskiwała. Paweł przestał rwać gwoździki, ręce opuścił i zamyślił się. Franka, jak ptak szeleszcząc w gęstwinie, co chwila głowę z niej ukazywała, a głos jej cienki, ostry rozlegał się bez ustanku: — Ależ ziele! no, ziele, od człowieka wyższe! jak las! Co to za ziele takie? — Niedźwiedzie ucho * — objaśnił Paweł. Powoli, powoli na ogorzałe policzki jego wybijał * Niedźwiedzie ucho — ludowa nazwa dziewanny. 19 się rumieniec, jakby odblask krwistego obłoku, który po tarczy słonecznej, za bór już zapadłej, na niebie pozostał. Swawolnie, chyłkiem Franka wybiegła z gęstwiny łodyg, których parę zakołysało w powietrzu żółtymi kitami. Z twarzą w ogniu, z włosami pełnymi białych gwoździków, z żółtawą chustką na kark zsuniętą, przy jednej z nich stanęła i wielki liść jej w palce ujmując znowu gadała: — A! to prawda! zupełnie jak ucho jakiego1 zwierzątka! Taki kosmaty, mięcieńki, mileńki, jak aksamit. U jednej mojej pani był piesek, co miał takie same mięcieńkie, aksamitne uszki! Lubowała się miękką, puszystą powierzchnią liścia, głaskała go i pieściła dłonią, tak zupełnie jakby on był naprawdę miłym jakimś zwierzątkiem. Nagle zwróciła się ku Pawłowi, wprost ku niemu skoczyła i obu rękami na ramionach jego zawisłszy, zapadłe swe oczy, w wilgotnej mgle rozmiękłe i przygaszone, ku niemu wzniosła. — Jak tu dobrze, ładnie, wesoło! — wołała — jaki z was dobry człowiek, że biednej dziewczynie i nieznajomej zrobiliście taką przyjemność! Ja, widzicie, mam taką naturę, że bardzo wdzięczna jestem, kiedy mnie kto co dobrego zrobi. Ale w tej chwili z tym powolnym, poważnym człowiekiem zrobiło się coś dziwnego. Rumieniec, który wprzódy okrył mu policzki, rozpostarł się aż na czoło, tak błękitne i spokojne zwykle oczy ściemniały i strzeliły prawie ponurym błyskiem. W silne ramię wątłą kibić jej pochwycił, do piersi swej przycisnął i już nad głową jej schylony usta do ust przybliżał, kiedy, dziwnie zwinna, wysunęła się mu z objęcia i odskoczywszy, znowu pod dziewannami stanęła. Ręką oczy przysłoniła i trochę z gniewem, trochę ze śmiechem zawołała: — Ot, jaki! Zdaje się dobry, grzeczny, a taki sam jak wszyscy. Za to, że na spacer powiózł, zaraz zapłaty żąda!..