Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Trzęsiesz się ze strachu. I masz powody. - Zamknij się - syknął James. Stał w miejscu jak wryty. - Na Boga! - krzyknął Stuart potrząsając paskiem w stronę George'a. Ja- mes zauważył, że Jonathan śledzi ten ruch rozszerzonymi oczami. Poczuł się znów sobą. Richard Rokeby to żadna groźba. On tylko straszył. Ale George nadal gapił się w podłogę. - Nie powinniśmy tego robić - powiedział. - Co z tobą? - krzyknął Stuart. - Przecież nie przestraszyłeś się Rokeby'ego? 111 - Pewnie że nie. Tylko ja... nie chcę brać w tym udziału. Powinniśmy dać sobie z nim spokój. Odwrócił się. Stuart złapał go za ramię. - O czym ty mówisz? To idiotyzm! George wyszarpnął bez trudu rękę i wytoczył się z umywalni. - No to koniec - stwierdził Stuart. - Ja sam go nie przytrzymam. Wyno- śmy się stąd, zanim ktoś się pojawi. James wziął od Stuarta pasek i skierował wyprostowany palec w stronę Jo- nathana. "" - Jeszcze dostaniesz, pedale! Nie skończyliśmy z tobą. Odwrócił się. Czuł frustracje a zarazem ulgę. Nie była to przyjemna mie- szanka. ^ - Wszystko zaczyna się rozpadać, co? - spytał cicho Jonathan. James dał Stuartowi znak ręką, żeby wyszedł. Sam zaś zatrzymał się twarzą w stronę wyjścia. - Zamknij się - powiedział nie odwracając głowy. - Richard miał rację. Jesteś nikim bez swoich sługusów. Cała twoja siła pochodzi od nich. Jeśli cię nie słuchają, twoja władza pryska. I co ci wtedy pozostanie? James odwrócił się. ^ - Powiedziałem: zamknij się. - Nienawidzę cię - powiedział Jonathan. - Nienawidzę cię za to, co zrobi- łeś mnie i wszystkim innym chłopcom. Pewnego dnia, już niedługo, cała twoja władza zniknie, a wtedy przekonasz się, jak wielu ludzi cię nienawidzi. Jonathan zbliżył się do Jamesa z szerokim uśmiechem. - Jest dokładnie tak, jak napisałeś na kartce, którą zostawiłeś w moim po- koju: to dopiero początek. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Nagle James odwrócił się, pociągając za sznurek wyłącznika światła. Umywalnia pogrążyła się w ciemności. Jonathan wreszcie został sam. Poczuł mdłości, więc rzucił się do kabiny na miękkich nogach, Ukucnął i pochylił się nad muszlą. Po chwili odwrócił się i podniósł głowę. Drżał na całym ciele, a bicie jego serca przypominało uderzenia w bęben. Mimo to rozpierała go radość. Zrobił to, co poradził Richard i udało się. Szkoda, że nie ma tu teraz ojca. Powiedziałby mu, czego dokonał i usłyszałby pochwałę. Kiedy jednak zamknął oczy i spróbował przywołać obraz ojca, uka- zała się twarz Richarda. 3 Nalewając herbatę Elizabeth Howard obserwowała Alana Stewarta, który podziwiał pejzaż na ścianie salonu. 112 - Dwie kostki cukru? - Jedną. - Oczywiście. Ciągle zapominam. Uśmiechnął się chłopięcym uśmiechem, który przypominał jej Artura. Bo- lesne wspomnienie, choć słabe, nadal żyło. Elizabeth usiadła obok Alana. - Przepraszam, że zabieram ci czas. Wiem, jak cenne są wolne dni i jestem pewna, że masz o wiele ciekawsze zajęcia. Alan skinął głową. - Stos wypracowań trzeciej klasy o włoskiej wojnie wyzwoleńczej, które muszę sprawdzić. Mając do wyboru to i herbatę u ciebie, nie muszę chyba mó- wić, która alternatywa ma większe szansę. - To ta wojna, w której przywódcą był Garibaldi, prawda? - roześmiała się Elizabeth. - Czy to nie straszne? Spędziłam Bóg wie ile czasu ucząc się w szkole historii dziewiętnastego wieku i prawie nic z tego nie pamiętam. - Tak samo jak trzecioklasiści, a oni uczyli się o tym w zeszłym tygodniu! Na ich szczęście w podręczniku znajduje się czterostronicowa chronologia wy- darzeń, więc spodziewam się przeczytać ją w dziewięćdziesięciu procentach prac. - Ale z pewnością nie dosłownie? - - O, na pewno nie. Zmienią kolejność akapitów i kilka słów, żeby mnie zmylić! Roześmiali się. - Nie powinieneś robić sobie wyrzutów - pocieszyła go Elizabeth. - Fakt, że liczba szóstoklasistów wybierających historię podwoiła się, odkąd do nas przyszedłeś, jest doskonałym świadectwem twojej pracy. A samodzielne prace czwartej klasy były doskonałe, zwłaszcza ta o książętach uwięzionych w To wer! To dzieło Perrimanów, prawda? - Można tak powiedzieć, choć wydaje mi się, że ich rola ograniczyła się do sklejania kartek i narysowania drzewa genealogicznego. Motorami całego przedsięwzięcia byli Jonathan Palmer i Nicholas Scott. Zwłaszcza Jonathan. - Z niewielką pomocą nauczyciela, jak się domyślam. Alan potrząsnął głową. - Jonathan wybrał temat, wykonał większość pracy badawczej i napisał tekst. Przeczytał wszystkie traktujące o tym książki w bibliotece oraz kilka do- datkowych, które mu pożyczyłem. - Opłaciło się. Powstała znakomita praca, Alan uśmiechnął się. - Jonathan jest bardzo bystrym chłopcem, prawdopodobnie moim najlep- szym uczniem. Za kilka lat będzie studiował w Cambridge lub Oksfordzie. Z pewnością ma zdolności i jest pracowity. Brakuje mu tylko wiary we własne siły. - Możesz mu pomóc jej nabrać. - Spróbuję. Chcę, żeby mu się powiodło. Nie znoszę patrzeć na marnowa- nie się talentu, a on go naprawdę posiada. Powinnaś zobaczyć go w klasie, jak błyszczą mu oczy, kiedy rozpoczynam omawianie nowego tematu. Taki obra- 113 zek to prawdziwa nagroda dla nauczyciela. Przypominam sobie wtedy, dlacze- go wybrałem ten zawód. Widok ożywionej twarzy Alana znów przypomniał Elizabeth Artura, jej ukochanego młodszego brata, zawsze pełnego energii i entuzjazmu, którego życie zakończyła niemiecka kula dwanaście lat temu. Tego dnia Elizabeth straciła go na zawsze, ale chwilami dostrzegała jego ducha w tym młodym idealiście, któ- ry siedział teraz obok niej