Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Był to bardzo miły gest i Brant to docenił. Korzystając z tego, że jej pan zajmował się czym innym, Sunbeam zaczęła skubać wysoką trawę na brzegu rzeki. Brant przez chwilę niezgrabnie przestępował z nogi na nogę, a potem powiedział bez przekonania: - Chyba już pójdę. - Jak długo cię nie będzie? - spytała Yradne. Nie miała na sobie prezentu od Jona: być może już ją zmęczył. Brant miał taką nadzieję i wtedy przyszło mu do głowy, że równie szybko mogłaby się znudzić tym, co przywiezie dla niej. - O, tylko około dwóch tygodni - odparł i dodał posępnie: - jeżeli wszystko pójdzie dobrze. - Uważaj na siebie - powiedziała Yradne, jakby z naleganiem - i nie rób niczego pochopnie. - Postaram się - odrzekł Brant, w dalszym ciągu nie robiąc nawet kroku - ale czasem trzeba ryzykować. Taka przerywana rozmowa mogłaby trwać znacznie dłużej, gdyby nie interwencja Sunbeam. Szarpnęła nagle postronkiem i ciągnąc Branta za rękę, zmusiła go do szybkiego marszu. Odzyskał równowagę i już miał pomachać Yradne na pożegnanie, gdy ta nagle podskoczyła doń, mocno pocałowała i pobiegła w stronę wioski. Zniknęła, zanim zdążył ochłonąć. Przestała biec, kiedy Brant nie mógł już jej widzieć. Jon wyprzedzał ją jeszcze o spory kawałek drogi, lecz nie starała się go dogonić. Opanował ją jakiś dziwnie poważny nastrój, całkiem nie na miejscu w taki jasny, wiosenny poranek. Przyjemnie jest być kochaną, lecz jeśli się zastanowić, ma to również swoje ujemne strony. Yradne przemknęło przez myśl, że nie jest w porządku wobec Jona, wobec Branta, a nawet wobec siebie samej. Pewnego dnia będzie musiała powziąć decyzję; nie mogła odkładać jej w nieskończoność. W żaden sposób nie potrafiła zdecydować, którego z chłopców bardziej lubi; i nie wiedziała też, czy w ogóle któregoś z nich kocha. Nikt nigdy jej o tym nie mówił, a sama jeszcze się nie przekonała, że jeśli ktoś zadaje sobie pytanie, czy jest naprawdę zakochany, odpowiedź brzmi zawsze: Nie. Przez pięć kilometrów na wschód od Chaldis ciągnął się las, który potem przechodził w wielką równinę, obejmującą resztę kontynentu. Sześć tysięcy lat temu kraina ta była jedną z największych pustyń na świecie, a jej zmeliorowanie należało do najważniejszych osiągnięć Ery. Atomowej. Brant zamierzał podążać na wschód, póki nie skończy się las, a potem skręcić w stronę północnej wyżyny. Na mapach widniała droga, która niegdyś biegła grzbietami wzgórz, łącząc w łańcuch wszystkie miasta wybrzeża z Shastar na końcu. Najłatwiej będzie pójść jej szlakiem, chociaż Brant nie spodziewał się, by po tylu wiekach zbyt wiele z drogi pozostało. Trzymał się blisko rzeki, w nadziei, że nie zmieniła koryta od czasu sporządzenia map. Służyła mu zarówno za przewodniczkę, jak i za najkrótszą drogę przez las; kiedy drzewa rosły zbyt gęsto, zawsze je omijał, brodząc w płytkiej wodzie. Sunbeam sprawowała się dość dobrze, gdyż nie było tam odwracającej jej uwagę trawy, więc klacz systematycznie posuwała się naprzód, tylko trochę ponaglana. Zaledwie minęło południe, drzewa zaczęły się przerzedzać i Brant dotarł do granicy, od wieków przekraczanej w marszu poprzez tereny, których Człowiek nie chciał już dłużej posiadać. Wkrótce las pozostał z tyłu i Brant znalazł się na otwartej przestrzeni. Sprawdził swą pozycję za pomocą mapy i zauważył, że od momentu jej wykonania zasięg lasu dostrzegalnie przesunął się na wschód. Lecz dojrzał tam wyraźny szlak prowadzący do niskich wzgórz, którymi biegła dawna droga; powinien z powodzeniem dotrzeć do nich przed wieczorem. W tym momencie wynikły nieprzewidziane trudności natury technicznej. Znalazłszy się w otoczeniu najapetyczniejszej trawy, jakiej nie widziała od dłuższego czasu, Sunbeam nie mogła się powstrzymać i przystawała co parę kroków, by jej skubnąć. Ponieważ Branta łączyła z jej uzdą raczej krótka linka, każde szarpnięcie prawie wyrywało mu rękę ze stawu. Przedłużenie linki nawet pogarszało sprawę, bo wówczas nie miał nad klaczą żadnej kontroli. Chociaż Brant dosyć lubił zwierzęta, lecz wkrótce stało się dlań jasne, że Sunbeam po prostu nadużywała jego dobroci. Cierpliwie znosił to przez kilometr, a potem wziął kurs na drzewo, które zdawało się mieć szczególnie cienkie i giętkie gałęzie. Sunbeam uważnie go obserwowała kącikami swych jasnobrązowych oczu, kiedy odcinał cienką, elastyczną witkę i ostentacyjnie wsadzał ją sobie za pasek. Od razu ruszyła tak szparko, że z ledwością mógł za nią nadążyć. Była niewątpliwie, jak utrzymywał Treggor, wyjątkowo inteligentna bestia. Pasmo wzgórz, stanowiące pierwszy cel Branta, miało około sześciuset metrów wysokości i bardzo łagodne stoki. Przedtem jednak, w drodze do jego grzbietu, należało pokonać dokuczliwe pagórki i niewielkie doliny; było więc już dobrze pod wieczór, zanim znaleźli się w najwyższym punkcie. Od południa Brant zobaczył las, który przebył i który teraz już go nie osłaniał. Chaldis znajdowała się gdzieś w jego środku, choć tylko z grubsza orientował się w jej położeniu. Zaskoczyło go, że nie mógł dostrzec żadnego śladu wielkich polan wyrąbanych przez jego ziomków. Na południowy wschód nizina ciągnęła się bez końca równym morzem trawy, usianym tu i ówdzie niewielkimi kępami drzew. Blisko horyzontu dojrzał małe pełznące plamki i domyślił się, że to jakieś duże stado dzikich zwierząt w ruchu. Na północy znajdowało się morze, w odległości zaledwie dwudziestu kilometrów drogi po opadającym stoku, a potem niziną. W gasnącym świetle słońca wydawało się prawie czarne, z wyjątkiem miejsc, gdzie maleńkie fale przyboju pokrywały je plamkami piany. Przed zapadnięciem nocy Brant znalazł osłoniętą od wiatru kotlinę, przywiązał Sunbeam do tęgiego krzaka i rozstawił niewielki namiot, który zrobił mu stary Johan. Teoretycznie jest to bardzo prosta operacja, lecz - o czym przekonało się już mnóstwo ludzi - wymaga najwyższych umiejętności i opanowania. W końcu Brant poradził sobie ze wszystkim i ułożył się do snu. Są rzeczy, których nawet najtęższy umysł nie potrafi z góry przewidzieć i które można poznać jedynie dzięki gorzkiemu doświadczeniu. Któż by odgadł, że ludzkie ciało może aż tak reagować na prawie niedostrzegalny spadek stoku, na którym stał namiot Branta? Lecz jeszcze bardziej przykre były chwilowe zmiany temperatury, wywołane przypuszczalnie przez zdające się niepodzielnie panować w namiocie przeciągi. Brant wytrzymałby jakąkolwiek stałą temperaturę, ale nie dające się przewidzieć zmiany doprowadziły go do szału. W czasie tego nierównego snu wielokrotnie się budził, albo tak mu się wydawało, a przed świtem stan jego ducha osiągnął najniższy punkt. Czuł się fatalnie, zmarzł i zesztywniał, jakby nie wysypiał się przez kilka dni, i niewiele brakowało, żeby w ogóle zrezygnował z całego przedsięwzięcia