Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Ale moja praca nie polega na odrzucaniu dowodów tylko dlatego, że wydają się nierozsądne. Podaj mi swoją wersję. — Domyśl się sam — ciągnął nieubłaganie Simon. — Ktoś chciał za wszelką cenę powstrzymać mnie przed rozmową z Linnetem. Tak bardzo, że wolał się upewnić, że ten już nie zaśpiewa. Myśleli, iż za jednym sprytnym uderzeniem usuną przy tym i mnie z drogi. Muszę więc trochę ich niepokoić. Wydaje się też, że nasi handlarze irydem mają w zanadrzu jakąś sztuczkę, którą pokażą, gdy będę już gnił w ciupie. Chcesz tańczyć, jak oni grają, czy spróbujemy coś zdziałać? Fernack przyglądał się Świętemu z nieodgadnionym uporem. Mógł uczynić jakiś krok, albo nie zrobić nic. Był to jeden z tych momentów wychylenia wahadła, po którym można równie dobrze znaleźć się po każdej stronie. Musiało tak się zdarzyć, że właśnie wtedy tajniak Al pojawił się na schodach z kimś jeszcze nieznanym, komu prawdopodobnie chciał życzliwie pomóc, lecz ten nowy osobnik wyglądał tak, jakby wleczono go na zaplecze wcale nie po przyjacielsku. Ubrany był w czarną kamizelkę i spodnie w prążki, noszone zwykle przez lokajów, a jego mięsista twarz była tak zmartwiona, jak a każdego lokaja, który został upokorzony w pracy. — Znalazłem go — oznajmił radośnie Al, sprowadzając swego podopiecznego po schodach tak serdecznie, jakby pomagał staremu pijakowi. — Został uderzony, gdy otwierał drzwi. Potem go związano i zamknięto w szafie. Fernack czekał, aż doprowadzą lokaja. — Czy poznałby pan człowieka, który pana uderzył, gdyby go pan zobaczył? — Nie wiem, proszę pana. Miał podniesiony kołnierz płaszcza, a przed wejściem nie ma dużo światła, ale wydał mi się wysoki i szczupły. Miał na ramieniu opaskę strażnika przeciwlotniczego, a ja patrzyłem głównie na nią, bo powiedział, że wydostaje się światło. Potem wskazał na coś za mną, a gdy się obejrzałem, musiał mnie uderzyć, bo nic więcej nie pamiętam. — Czy to może być on? — zapytał obojętnie Fernack wskazując palcem na Świętego. Podpuchnięte oczy lokaja wahały się między teraźniejszością a wspomnieniami. — To możliwe, proszę pana. Nie mogę stwierdzić tego na pewno, ale tamten był podobnie zbudowany. Widać było po Fernacku, jak ulatuje z niego słabość niby para ze stygnącego betonu. Obrócił się na pięcie, by znów spojrzeć na Świętego i zacisnął szczęki. — Zacząłeś opowiadać swoją wersję. Mów dalej. Simon znalazł skrawek podłogi wolny od pięknego dywanu świętej pamięci Linneta i uważnie rozdeptał na nim niedopałek papierosa. W równie leniwym tempie zapalił następnego. Poczuł jednocześnie, że się trochę zawiódł. Próba osiągnięcia efektu, bez pokazywania atutów, była istotnie trochę kabotyńska, lecz kusiła nieodparcie jako wyzwanie wobec zawodowej próżności. Zaprzestał jej tylko dlatego, że przypomniał sobie o upływającym czasie, a zabawa, choćby największa, musi kończyć się, gdy ponagla zegar. Mógłby na pewno grać jeszcze znacznie dłużej, lecz miał pilniejsze sprawy do załatwienia. — Nie chcę cię rozczarowywać — powiedział — ale to naprawdę zupełnie proste. Ktoś wiedział, że się dziś tu wybieram. Ktoś nie chciał, by towarzysz Linnet mi zaśpiewał, pragnął też i mnie powstrzymać przed ariami solowymi. Wszystko razem dało obrazek, jaki widzisz przed sobą. Właściwie nie zakładano, iż zostanę tu złapany. Takie rzeczy są zbyt trudne do zgrania w czasie. Zostałem jednak pochwycony na schodach przez bardzo ozdobną pętlę i zabrałem ją na kolację. Plan przewidywał, że zwabi ona mnie później do swojego mieszkania na dobrą muzykę i tak ciężkie ćwiczenia, abym nie miał żadnego alibi w decydującym momencie. — To interesujące — Fernack był nieugięty. — Mów dalej. — To pechowe dla grzeszników, że byłem sprytniejszy niż zakładali, wykoleiłem zawalidrogę i szybko tu wróciłem. Przybyłem tu, jak to mówią oryginalni pisarze, w samą porę. Właśnie wychodził spryciarz, który zadusił towarzysza Linneta. Zderzył się przy tym z drzwiami, zmęczył i poszedł spać, związałem go więc i zatrzymałem dla ciebie. Może nawet znajdziesz na jego palcach świeże ślady kredy, to cię przekona. Na twarzy Fernacka pojawiały się stopniowo powolne zmiany. Każda faza była całkowicie wykończoną, zadowalającą produkcją, tak bogatą i pełną, iż jedynie najbardziej wybredny krytyk kręciłby nosem. Zwieńczeniem tych przemian było zwykłe gapienie się z niedowierzaniem. — Dlaczego nie powiedziałeś o tym wcześniej? — zaskrzeczał. — Gdzie on jest? — Tak miło się bawisz wysyłaniem mnie na fotel elektryczny, że szkoda przerywać — powiedział Święty, — Powinien być tam, gdzie go zostawiłem, w piwnicy. Chcesz się z nim przywitać? Odwrócił się i poszedł drogą, którą tu przybył. Fernack ruszył za nim bez słowa. Zeszli po schodach, przez spiżarki i wielką kuchnię trafili do miejsca, w którym Święty zostawił swego jeńca. A wówczas przełom nagle przestał następować, w gruncie rzeczy fiknął w tym momencie koziołka, podobnie jak w tym momencie żołądek Świętego. Nie było bowiem już tam trupiego pana z rozbitą głową. Trudno było się z tym spierać. Nie było go