Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Odnosił jednak wrażenie, że przyroda nie mogła im nadać tak doskonale okrągłych kształtów. Już po chwili nie jawiły mu się jako kamienie, ale gigantyczne czarne jajka: niektóre w miarę nieduże, inne nie do objęcia przez dorosłego człowieka, jedno wielkości namiotu. W piasku walały się większe i mniejsze kości. Kocur poznał szablastą czaszkę dzika i dwie mniejsze czaszki wilków. Był też szkielet wielkiego drapieżnego kota. Opodal leżały gnaty konia, a nieco dalej klatka piersiowa człowieka lub małpy. Kości poniewierały się wokół olbrzymich czarnych jajek, w połyskujących bielą kręgach. Nie wiedzieć skąd doleciał czyjś wyraźny, beznamiętny rozkaz: - Niech wojownicy giną jak wojownicy! Kocur znał ten głos. Dźwięczał mu w uszach od wielu tygodni, odkąd odezwał się doń ów jegomość w czarnym płaszczu, z wypukłym czołem, który siedział przy nim w oberży w Lankmarze. Wtem inny głos, wewnętrzny, podpowiedział mu cicho: On uciekał się zawsze do sprawdzonych sposobów; dzięki temu wygrywał. Nagle okazało się, że tu, gdzie już nie spodziewał się spotkać żywych istot, coś się jednak rusza. Puste Brzegi budziły się z uśpienia. Na jednym czarnym jajku powstało pęknięcie, a wkrótce także na drugim. Rysy się rozgałęziały i poszerzały. Na czarne, piaszczyste podłoże spadały kawałki skorup. Kocur wiedział, że dzieje się tak w odpowiedzi na ów rozkazujący głos. I wiedział, że tutaj jest to miejsce, do którego wzywano go aż zza morza. Stał jak posąg i w osłupieniu patrzył na to, co wolno się rodziło w tej potwornej wylęgarni. Zanim niebo całkowicie pociemniało, zobaczył narodziny dwóch bliźniaków (po jednym dla niego i dla Fafryda), stworzonych chyba na obraz i podobieństwo samej śmierci. Pierwszym zwiastunem tego, co miało przyjść na świat, był szablisty pazur, który wysunął się z jaja i poszerzył szczelinę. Na ziemię posypały się fragmenty skorupy. Dwa stwory, które wylęgły się w zapadającym zmierzchu, swoją brzydotą wstrząsnęły nawet ospałym umysłem Kocura. Nieco wyższe od człowieka i tak samo wyprostowane, miały gadzie głowy z kościstą wypukłością, podobną do rycerskiego hełmu, stopy z jaszczurczymi pazurami, ramiona najeżone dziesiątką kościstych kolców, a przeguby rąk zakończone długim na trzy łokcie szpikulcem. Poruszające się ociężale bestie mogły się zdawać w półmroku odrażającymi karykaturami zbrojnych rycerzy. Ich żółte, mrugające oczy gorzały w ciemnościach. - Niech wojownicy giną jak wojownicy! - rozległo się ponownie. Gdy przebrzmiały te słowa, Kocura przestały krępować niewidzialne więzy. Łudził się jeszcze, że wszystko to mu się śni, lecz świeżo wyklute bestie już ku nim pędziły; z ich wydłużonych pysków wyrwało się świdrujące wycie drapieżców tropiących ofiarę. Kiedy obok niego zgrzytnął miecz Fafryda, wysuwany z pochwy, dobył swojego Skalpela, który już chwilę później skrzyżował z wymierzonym w jego gardło, twardym jak szabla szpikulcem. Równocześnie Fafryd zablokował atak swojego przeciwnika. Przeżywali koszmar. Szable dźgały i cięły niczym klingi mieczy. Ciosy nie padały tak szybko, by nie dało się od nich zastawić, lecz dwa miecze musiały sobie radzić z czterema szablami. Celne pchnięcia ześlizgiwały się bezradnie po kościstej zbroi. Wtem potwory zmieniły taktykę i jednocześnie natarły na Kocura. Uratował go Fafryd szturmem z boku. Z wolna, krok po kroku, przyjaciele cofali się nad skraj urwiska. Bestie walczyły z niesłabnącym wigorem, jakby miast żywej tkanki miały w sobie jedynie kość i żelazo. Koniec był łatwy do przewidzenia: będą się bronić, póki nie ujdą z nich siły. Zasłony staną się wolniejsze, mniej skuteczne. Wtedy bestie zrobią z nimi porządek. Jakby na potwierdzenie tych obaw szabla drasnęła Kocura niżej łokcia. Przypomniał sobie spojrzenie owych ciemnych, przepaścistych oczu, które zaciągnęło go na drugi koniec świata - oraz głos, który wieszczył mu zagładę. Ogarnęła go dzika, szalona furia, skierowana nie przeciwko potworom, ale ich władcy. Wydawało mu się, że z czarnego piasku obserwują go ciemne, martwe oczy. Przestał nad sobą panować. Kiedy bestie runęły wspólnie na Fafryda, nie pośpieszył mu z pomocą, lecz minął je i puścił się pędem do niecki, gdzie leżały na wpół zagrzebane jajka. Pozostawiony sam na pastwę potworów, Fafryd walczył, jakby i w niego wstąpiło szaleństwo