Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Któregoś dnia, gdy wrócił trochę wcześniej po lunchu, zastał kilka dziewcząt skupionych koło robotnicy Polki - Marysi. Była to jedna z najweselszych i pełnych temperamentu dziewcząt cudzoziemskich. Wysokim dyszkantem Marysia opowiadała, że pewien "frajer", z którym się poznała wczoraj wieczorem, ofiarował jej wyszywaną paciorkami saszetkę. - On chcieć, żeby ja była jego narzeczona - opowiadała z ożywieniem powiewając saszetką przed oczyma słuchaczek. - Żeby ja to wzięła i myślała o nim. Ładny woreczek, nie? - mówiła podnosząc saszetkę w górę i obracając ją na wszystkie strony. - Powiedz - zwróciła się patrząc nieco prowokująco, a może i drwiąco na Robertę - co ja z tym robić? Czy ten woreczek wziąć i chłopa wziąć, być jego narzeczona, czy oddać prezent? Podobać mi się ten woreczek bardzo, mówię ci. Posądzając Robertę o bardziej stateczne zasady Clyde przypuszczał, że sympatyczna dziewczyna będzie zgorszona słowami Marysi. Nic podobnego jednak. O ile mógł wywnioskować z wyrazu jej twarzy, była tylko tym ubawiona. - Wiesz, Mary - odpowiedziała śmiejąc się wesoło - to zależy od tego, czy on ci się podoba. Jeżeli jest ładny, starałabym się, żeby mnie pokochał, a tymczasem woreczek zatrzymałabym jak najdłużej. - Iii, on wcale nie chce mnie czekać - oznajmiła z dumą Marysia i rozumiejąc drażliwość sytuacji spojrzała na Clyde'a, który podszedł bliżej. - Ja musieć oddać mu woreczek dziś wieczór albo zostać jego narzeczona. A taki śliczny ten woreczek, nie kupić sobie nigdy taki... Patrzyła na prezent z filuterną minką i zmarszczyła nos rozumiejąc, że to wszystko było bardzo śmieszne. - Co robić? - Ho, ho! dla panny Alden jest to wielce ciekawe zagadnienie - pomyślał Clyde. Jednak Roberta umiała się dostosować do sytuacji, chociaż, zdaje się, była trochę zakłopotana. - Rzeczywiście, jesteś w trudnym położeniu - odrzekła. - Nie wiem, jaką znajdziesz na to radę. Otworzyła szeroko oczy i udawała wielkie zainteresowanie. Clyde zrozumiał, że grała taką rolę i chciała ją dobrze odegrać. Tymczasem Holenderka, Lena Schlickt, przysunęła się i odezwała: - Jeżeli go nie chcesz, to ja wezmę woreczek i twojego frajera. Nie mam żadnego. Wyciągnęła rękę po woreczek, ale Marysia szybko go cofnęła. Rozległy się piski i śmiechy dziewcząt. Nawet Roberta śmiała się głośno, co sprawiło Clyde'owi wielką przyjemność, lubił bowiem jej szczerą wesołość, tak u niej niewinną. - Masz rację, Leno - usłyszał jej głos wśród ogłuszającego huku maszyn, rozpoczynających pracę w przyległej hali. - Porządnego chłopca trudno znaleźć w tych czasach. Oczy jej błyszczały, a kształtne usta otworzyły się w uśmiechu. Clyde wiedział, że to były żarty i ironia, ale zrozumiał, że nie można było posądzać jej o ciasne poglądy. Była to natura łagodna, wesoła, pobłażliwa i dobra. Umiała patrzeć na życie liberalnie. Śliczna była, najładniejsza z nich wszystkich, chociaż tak skromnie się ubierała. Nosiła stale ten sam mały, brązowy kapelusik i granatową sukienkę, w której przyszła tu po raz pierwszy. Nie musiała sobie różować ust i twarzy jak te cudzoziemki, które wyglądały jak lukrowane pierniki. Takie piękne miała ramiona i szyję, pełne i ślicznie zarysowane! Umiała tyle czaru włożyć w swą pracę, jak gdyby to była dla niej zabawa. Podczas pracy w najbardziej upalne godziny na jej czole, policzkach i górnej wardze zbierały się perełki potu, które lekko ścierała chusteczką przerywając pracę, lecz Clyde'owi zdawało się, że są to klejnociki, które jeszcze podnosiły jej urodę. Były to czarowne dni dla Clyde'a. Miał przed oczyma dziewczynę, cel swych obserwacji i admiracji, lecz stopniowo rozwijała się w nim taka sama żądza, jak wtedy, gdy poił się widokiem Hortensji Briggs. Teraz jednak odczuwał większe zadowolenie, bo Roberta była bardziej prosta, bardziej kulturalna i więcej godna szacunku. Roberta starała się dać do zrozumienia, że Clyde jest jej zupełnie obojętny, jednak trudno było w to uwierzyć. Czuła się tak zakłopotana, zmieszana w jego obecności. Clyde wydawał się jej bardzo sympatyczny, ach, bardzo miły! I taki śliczny... Jego rysy, ręce, te włosy czarne lśniące tak miękko, melancholia i jakiś czar w ciemnych oczach... Wszystko jej się podobało. Któregoś dnia zajrzał do wydziału Gilbert Griffiths i zatrzymał się rozmawiając z Clyde'em. Wtedy dopiero Roberta puściła wodze wyobraźni. Ten pan Clyde to nie byle kto, niewątpliwie jest czymś więcej, niż myślała! Lena Schlickt, która stała obok Roberty, szepnęła: - To jest pan Gilbert Griffiths. Do jego ojca należą wszystkie warsztaty, a po jego śmierci będzie to należało do pana Gilberta. A ten - wskazała na Clyde'a - to jego krewniak. Podobni do siebie, co? - Bardzo podobni - przyznała Roberta porównując spod oka Clyde'a z Gilbertem. - Ale chyba pan Clyde Griffiths jest przystojniejszy, prawda? Hoda Petkanas, siedząca z drugiej strony Roberty, usłyszawszy tę uwagę roześmiała się: - Wiadomo. Tylko, że nie ma tyle forsy, co tamten. - Ale jest chyba także bogaty? - zapytała Roberta. - Nie wiem. Podobno nie - wysunęła wargi z powątpiewaniem. Miała także dużo sympatii dla Clyde'a, jak zresztą wszystkie robotnice. - Pracował dawniej w pralni i podobno nawet na dniówkę. Dostał się do tych warsztatów, żeby nauczyć się wszystkiego. Może nie będzie chciał tu długo pracować. Robercie zrobiło się smutno. Tyle już myśli i marzeń swych poświęciła Clyde'owi, że teraz na samą myśl o rozstaniu się z nim rozżaliła się bardzo. Taki młody, dzielny, sympatyczny... I ma wrażenie, że ją także lubi... Tak, to nawet widać. Ach, nie ma sensu nawet myśleć o tym, czy ją lubi, czy nie, ani też starać się ściągnąć jego uwagę na siebie, bo przecież on jest tutaj ważną osobą..