Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Idź osiodłaj klacz, ale przedtem znajdź mi mapę, którą kupiłem zaraz po przyjeździe. Sprawdź, gdzie jest Kileen. To musi być gdzieś w pobliżu drogi z Galway. Jeśli dobrze pamiętam, to przejeżdżaliśmy obok wsi o tej nazwie. Joshua sięgnął do brązowej walizy i wyjął naklejoną na płótnie mapę. - Już mam - powiedział - to jakieś piętnaście, szesnaście kilometrów stąd. - A w pobliżu powinna być spora posiadłość - Clay pochylił się nad mapą. - Należy do niejakiego Marleya. - Słyszałem o kimś takim - wtrącił nieco zdziwiony Joshua. - Mówiono o nim w pomieszczeniach dla służby, gdy czekałem na pana u Hamiltonów. Był tam jego stangret, a to, co mówiono, było raczej odrażające. - Ja zaś miałem wątpliwą przyjemność poznać owego dżentelmena - skrzywił się Clay. - Myślę, że służba nie przesadzała. A teraz osiodłaj klacz. Spieszy mi się. Joshua wyszedł, Clay jeszcze raz sprawdził mapę. Znalazł drogę, która prowadziła od dworu Drumore, przez wrzosowiska, do traktu z Galway. Z miejsca gdzie obie drogi się zbiegały, do Kileen było mniej więcej półtora kilometra. Tędy więc będzie najbliżej. Odłożył mapę, otworzył skórzany kufer podróżny. Chwilę trwało, nim znalazł to, czego szukał - wojskowy szynel w barwach Konfederacji i filcowy, oficerski kapelusz, krótko mówiąc - swój uniform z lat wojny. Zapiął płaszcz wysoko pod szyję, przypasał kaburę z koltem, nałożył kapelusz. Poprawił rondo tak, aby ocieniało twarz. Obejrzał się w lustrze. W mrocznym świetle lampy oliwnej z lustra spoglądał nań... duch człowieka, który przestał istnieć pod Appomattox albo - dokładniej mówiąc - sześć dni po klęsce, kiedy to rozwiązywał swoją brygadę. Miał wrażenie, jakby zobaczył dawno niewidzianego druha. Opanowała go nostalgia, tęsknota za przeszłością, niedawną przecież, a zarazem odległą, jakby od tamtych czasów oddzielały go już wieki, a nie zaledwie lata. Otrząsnął się ze wspomnień. Wyjął z komody czarną, jedwabną chustę, zawiązał na szyi i naciągnął na twarz. Znów spojrzał w lustro. Efekt był zdumiewający. W chuście wyglądał nie tylko tajemniczo, ale wręcz groźnie, i poczuł się też zupełnie inaczej, jakby wcielił się w kogoś obcego, za kogo on, Clay Fitzgerald, nie odpowiada - okrutnika o sercu zimnym jak lód. Jakiś wewnętrzny głos wołał, aby się jeszcze zastanowił, póki nie jest za późno. Stłumił w sobie to wołanie. Skłonił się głęboko przed własnym odbiciem w lustrze, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Joshua czekał na dziedzińcu, trzymając Pegeen za uzdę. Klacz zarżała radośnie na widok swego pana. Clay dosiadł konia. - Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Wszystko zależy od Marleya - rzekł Clay. - Wydaje mi się, że nie wybiera się pan z wizytą kurtuazyjną - mruknął Joshua, zdumiony strojem Claya. - Znam tę minę i ten nastrój. Nie wróży niczego dobrego -przerwał, jakby zaskoczony własną śmiałością. - Bardzo pana przepraszam, pułkowniku - ciągnął po chwili - ale co się właściwie stało na przyjęciu u sir Hamiltona? Czyżby Marley zrobił panu afront? - W pewnym sensie, Josh. - A więc nie będzie to przyjacielska wizyta. - Raczej nie. Mam zupełnie inne zamiary. Kto wie, czy nie będę zmuszony go zastrzelić. - Gwizdnął na wierzchowca i nie czekając, co powie Joshua, ruszył w drogę. Noc była jasna, lekki wiatr niósł jesienną woń butwiejących liści, która unosiła się nad wrzosowiskami i torfowiskami. Trakt jaśniał w świetle księżyca, Clay spiął konia i ruszył galopem pośród wzgórz. Z ciemności dobiegło go echo wesołej zabawy i radosny śmiech. Poczuł skurcz serca. Zwolnił biegu i po chwili dostrzegł w dali jasno oświetlone okna dworu w Drumore. Muzyka ciągle jeszcze rozbrzmiewała. Zatrzymał klacz między drzewami i zaczął nadsłuchiwać. Grano walca. Znał tę melodię, radosną i tęskną zarazem jak miłość. Ostatni raz słyszał ją miesiąc przed wybuchem wojny. Poniosły go wspomnienia. Muzyka przywołała wydarzenia z dalekiej Georgii. Grano tego walca na balu na cześć siostry jego najlepszego przyjaciela, która wchodziła wtedy w dorosłe życie. Uroczystości miały trwać cały tydzień. Planowano polowania, przyjęcia, spotkania. Wszystko zapowiadało się wspaniale. Ojciec zawsze jednak powiadał, że nic nie jest dane raz na zawsze, a życie wszystkim niesie wiele niespodzianek. Tak też było wtedy, gdy po gorącym, pełnym radości lecie nastała jesień, a wraz z nią wojna. Westchnął głęboko i ponaglił Pegeen. Na trakcie puścił klacz galopem. Pół godziny później był już na drodze prowadzącej do Galway. Skręcił w stronę Kileen. Minął strumień, za którym zaczynały się zabudowania. Przez wioskę przejechał stępa, by tętent galopującego wierzchowca nie zakłócił nocy. Dwór znajdował się jakieś dwieście metrów dalej: wielki, mroczny budynek otoczony parkiem. Brama była otwarta. Gdy zatrzymał się przed frontowym wejściem, w holu zabłysło światło. Ale tylko tam, cała reszta była pogrążona w głębokim mroku. Clay zeskoczył z siodła i pociągnął za sznur dzwonka. Dźwięk zabrzmiał gdzieś w głębi budynku, jak echo z innego świata, a za drzwiami rozległo się człapanie. Clay nasunął chustę na twarz. Wyjął broń. Gdy tylko usłyszał szczęk otwieranego zamka, pchnął drzwi i nie czekając na zaproszenie, wpadł do środka. Stary, pomarszczony człowiek w znoszonym szlafroku spoglądał na niego przerażonym wzrokiem. Otworzył usta, aby krzyknąć na alarm, ale Clay chwycił go mocno za gardło. - Jedno słowo i zginiesz - szepnął groźnie. - Ktoś ty? - zapytał