Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Mała Cornelia jest bardzo samodzielną i niezależną młodą damą i często chadza własnymi drogami. Ale musi nam pan opowiedzieć o sobie. Sposób, w jaki opatrzył pan ranę, świadczy o niebywałych umiejętnościach lekarskich. Kim pan jest? Cornelia powiada, że szlachcicem, a pański akcent brzmi trochę obco. - Pochodzę z Norwegii. Nazywam się Tarjei, właściwie Torgeir Lind z Ludzi Lodu, a informacja o moim szlachectwie była zwyczajną przesadą. Ja tego zresztą nie powiedziałem, zgodziłem się tylko, że nazwisko brzmi po szlachecku. Mam cioteczne rodzeństwo, kuzyna i kuzynkę, którzy są szlachcicami, pochodzą z rodu duńskich baronów, Meidenów, lecz ja nie. Chociaż z nazwiska Lind z Ludzi Lodu można być dumnym. Hrabia von Lowenstein skinął głową. - Tak, wiemy, że szlachta w Norwegii prawie wygasła. Proszę mówić dalej. - No więc jestem medykiem. Mój dziadek był największym lekarzem w Norwegii, a może także w Danii. Ja sam studiowałem pod jego kierunkiem i na uniwersytecie w Tybindze. Właśnie jestem w drodze do Tybingi, zostałem jednak zatrzymany przez działania wojenne, a nikt nie chciał mi pomóc ze względu na mój obcy akcent. - To rozumiem. Zaciężni żołnierze Wallensteina grabią bez litości. Ale do Tybingi teraz się pan nie dostanie. Czy zechce nam pan uczynić ten honor i zostać naszym gościem, dopóki nie wydobrzeje pan po swoich przejściach? - W żadnym razie nie chciałbym być państwu ciężarem! Proszę mi wobec tego pozwolić, bym okazał swoją wdzięczność, próbując wyleczyć dolegliwości i choroby mieszkańców zamku. Hrabia uśmiechnął się. - Z wielką radością, panie Tarjei! Starczyłoby tu panu zajęcia na resztę życia. Przyszedł mi jednak do głowy taki pomysł: otóż zbiera się oddział protestancki, prawdopodobnie pod osobistym przywództwem duńskiego króla Christiana. Lekarz polowy byłby dla nich darem niebios. Mógłbym pana polecić, gdyby pan zechciał. Tarjei ucieszył się. - Z największą chęcią! Dziękuję panu za życzliwość. Komendant Erfurtu machnął na to ręką. - Przede wszystkim jednak chciałbym prosić, by zechciał pan zbadać naszą nowo narodzoną córeczkę, Markę Christianę. Wydaje nam się, że nie wygląda całkiem zdrowo i to nas bardzo martwi. - Mogę to zrobić zaraz - powiedział Tarjei i wstał trochę zbyt gwałtownie, bo pociemniało mu w oczach. Szybko jednak doszedł do siebie. - Jestem już dużo silniejszy - zapewniał przede wszystkim samego siebie. Ukłonił się elegancko młodej pannie Cornelii: - Dziękuję za wszelką pomoc! Wypełniłaś swoją obietnicę do końca. Bez ciebie byłbym już teraz martwy. Cornelia skinęła mu łaskawie głową, a jej twarz promieniała zadowoleniem i całkiem jej nieznanym uczuciem radości, że postąpiła jak należało i okazała się pomocna. - Proszę mu wybaczyć, wuju, jego brak manier, i to, że zwraca się do mnie per ty. On inaczej nie potrafi, biedny człowiek. Hrabia von Lowenstein posłał gościowi nad jej głową porozumiewawcze spojrzenie. - Maleńka nowo narodzona Marka Christiana potrzebuje mleka matki - oznajmił Tarjei po zbadaniu dziecka. - Jej żołądek nie znosi innego pokarmu. - Ale nie udało nam się znaleźć mamki - powiedziała zmartwiona matka. - A niania daje jej takie pyszne jedzenie. Najdelikatniejszy chleb, maczany w kozim mleku. - Nic z tego nie będzie - powiedział Tarjei z przekonaniem. - Nie z nią. Ona wygląda na bardzo wrażliwą. Proszę popatrzeć na tę wysypkę! To od jedzenia. Czy nie mogłaby pani sama, hrabino...? - Ja? - wykrzyknęła Juliana przestraszona. - To przecież nie uchodzi! - To jedyne co może pomóc, jeśli chce pani uratować dziecko. Lecz wasza wysokość pewnie już nie ma pokarmu? Pani Juliana była bliska szoku, że musi rozmawiać o takich sprawach. I to z tak młodym mężczyzną! - Masz? - zapytał mąż, hrabia von Lowenstein. - N-nie, ale... - To jedyne skuteczne działanie - powiedział Tarjei. - Najdroższa Juliano, pomyśl o dziecku - błagał mąż. - Pomyśl jednak i ty, że ktoś może się o tym dowiedzieć! Wybuchnie skandal, ludzie będą się śmiać do rozpuku