Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wstał, otrzepał dłonie. — Proszę — powiedział. — Ale on wcale nie ożywa. — Niech mu pan da trochę czasu. Im większy, tym dłużej to trwa. Stali obok kraba przez prawie dziesięć minut i popijali z butelki pianę kąpielową perrier jouet. W końcu odezwał się Bryan. — Robi pan ze mnie balona. To wcale nie ożyje. Mężczyzna zakaszlał. W tej samej chwili olbrzymi krab drgnął, wyciągnął szczypce i zaczął dźwigać się z piasku. — O, cholera! — mruknął Bryan, odskakując z przestrachem. Wpadł na stojącego obok mężczyznę, wypuścił z ręki butelkę szampana. Obaj przezornie cofnęli się o kilka kroków, żeby stanąć poza zasięgiem szczypiec. Stwór przez kilka chwil tkwił nieruchomo. Tylko jego paciorkowate oczy poruszały się na szypułkach. — Jak pan myśli, czy on jest niebezpieczny? — zapytał szeptem Bryan. Twórca kraba potrząsnął głową. — Prawdopodobnie nie. Po prostu węszy, gdzie jest morze. Miał rację. Krab ustalał kierunek marszu. Po chwili zaczął powoli pełznąć w stronę, z której dobiegał dźwięk uderzających o brzeg fal. Bryan oświetlał go latarką, aż w końcu krab, przeszedłszy plażę, zniknął w mroku. — Cholera — mruknął Bryan. Rozejrzał się. Mężczyzna już odszedł i klucząc między skałkami zmierzał ku esplanadzie, gdzie na letnim niebie od czasu do czasu pojawiały się błyskawice jakiejś bardzo odległej burzy. — Pańska latarka! — zawołał Bryan i ruszył spiesznie jego śladem. Ale zatrzymał się przy wiodących na esplanadę schodach i popatrzył na skały i piasek, który mężczyzna określił mianem piasku żeglarzy, materii życia. Przez cały następny dzień chodził zamyślony. Śniadanie złożone z rogalików, marmolady i mocnej czarnej kawy zjadł w klubie w hotelu L’Horizon. Od strony basenu dobiegała go wrzawa dziecięcych głosów. W nocy śniły mu się kraby, setki krabów poruszających się w mroku. Później przyśniła mu się kobieta rozwiązująca krzyżówkę w Daily Telegraph. Opalała się nago, miała ogolone łono, lepki i różowy srom, z którego wychodziły pszczoły, otrząsały skrzydełka i odlatywały prosto w słońce. Patrzyła na niego, uśmiechała się i zmysłowo oblizywała usta. Zatelefonował do Rogera Herberta, dyrektora handlowego w Nowym Jorku, i oświadczył, że nie czuje się najlepiej, więc zostanie jeszcze jeden dzień na Jersey. Roger był wyraźnie poirytowany, ale niewiele mógł zrobić. — Może coś zjadłeś? — zapytał. — Musisz bardzo uważać na skorupiaki. Moja matka o mało nie umarła na trądzik różowaty. Bryan kupił w L’Horizon podkoszulek i obszerne spodenki joggingowe i ruszył na spacer po plaży. Tego ranka dzieci budowały zamki i drogi z tego samego piasku, z którego nieznajomy stworzył olbrzymiego skorupiaka. Bryan uklęknął obok skał i wstydząc się sam przed sobą, najbardziej realistycznie jak potrafił, zrobił malutkiego kraba. Starannie uklepał twardy, wilgotny piasek. Później usiadł i obserwował dzieło przez blisko dwadzieścia minut, lecz stworek nawet nie drgnął. Naturalnie, przecież tamten człowiek uprzedził go, że piasek wraca do życia wyłącznie w nocy, ale i w dzień było warto spróbować. Resztę dnia poświęcił na zwiedzanie. Zobaczył ociekające wilgocią, pobielone wapnem korytarze królikami, gdzie hitlerowcy w czasie wojny urządzili podziemny szpital. Później zabłąkał się między wykonane z roślin i gipsu tandetne pomniki, które zwano tu Ogrodami Wszystkich Krain. Panował nieznośny upał, więc powędrował na północne wybrzeże Jersey, wszedł na przybrzeżne urwiska i patrzył w morze. Daleko w dole, na plaży, ujrzał małego teriera łażącego po piasku w tę i we w tę, takiego samego, jakiego podarował mu wujek, kiedy Bryan był jeszcze dzieckiem. To podsunęło mu pomysł. Wydawało się, że noc nadciąga tego dnia bardzo niechętnie. Bryan zabrał ze sobą na plażę kilka puszek piwa, usiadł na skałce i czekał. W końcu wszystkie rowery wodne dobiły do mola, ostatnia dziewczyna w stroju topless wyszła z wody, dzierżąc deskę surfingową. Była to blondynka o olbrzymim biuście, której towarzyszył ostrzyżony najeża młodzieniec sprawiający wrażenie, że udusi każdego, kto tylko spojrzy na jego dziewczynę. Później zapadł zmrok i Bryan został na plaży sam, sam na piasku żeglarzy, z latarką nieznajomego i niebieską, plastikową łopatką, którą kupił w sklepie z upominkami. Wetknął latarkę w załom skalny w ten sposób, żeby widzieć, co robi. Następnie uklęknął na piasku i zaczął kopać. Prawie kwadrans zajęło mu uformowanie małego teriera z postawionymi uszami, siedzącego przed nim grzecznie na tylnych łapach. Ostrożnie patykiem od lizaka zaznaczył sierść, a następnie wyrzeźbił wielkie, ujmujące oczy. Kiedy skończył pracę, wstał i zaczął podziwiać swoje dzieło. Otworzył następną puszkę tennenta, stanął obok psa i obserwował go. Wiejący od morza wiatr był wilgotny i ciepły; bardziej jak niespokojny sen niż jak wiatr. Bryan popatrzył na zegarek. Dopiero dziesięć po dziesiątej. Zastanawiał się, czy zeszłej nocy tak bardzo się upił. Może sobie tylko wyobraził mężczyznę i kraba. Różowy szampan zawsze sprawiał, że Bryan trochę po nim wariował — znacznie bardziej niż po tennencie czy carlsberg special brew. Czekał godzinę, ale nic się nie wydarzyło. Terier ciągle pozostawał terierem z piasku. W końcu, zniechęcony i głodny Bryan opuścił skały i wrócił do hotelu. Poszedł do swego pokoju, przebrał się w granatową kurtkę i szare spodnie. Zanim wybrał się do baru, wyszedł jeszcze na balkon popatrzeć na ciemną plażę. Zagwizdał, najpierw cicho, później trochę głośniej. — Chodź tutaj, piesku! Chodź tutaj, piesku! Morze szumiało, rzędy żarówek kołysały się w lekkich podmuchach wiatru. Zamknął drzwi balkonowe i zszedł do baru, żeby sprawdzić, czy zachował jeszcze talent do towarzyskich pogawędek. Trochę po drugiej w nocy coś go obudziło. Otworzył oczy i zaczął bacznie nasłuchiwać. To nie był szum morza, nie był to stukot szarpanej wiatrem markizy na balkonie. To było skrobanie. Usiadł na łóżku. I znów to usłyszał. Skrob, skrob, skrob do drzwi jego sypialni. Wstał i podszedł do nich ubrany jedynie w spodnie od pidżamy. Skrob, skrob, skrob i ciche skomlenie. Otworzył z zimną mieszaniną radości i lęku… i oto miał go przed sobą. Terier z piasku, ciągle w kolorze piaskowym, ale żywy. Siedział na tylnych łapach i prosił. Bryan uklęknął na korytarzu i ostrożnie pogłaskał mały psi łeb. Zwierzę zaczęło skakać, machać ogonem i próbowało lizać jego dłoń. — Jesteś prawdziwy — szepnął Bryan. — Zrobiłem cię, a ty ożyłeś. Czuł się przedziwnie. Trzeźwo i obco. Ogarnęło go nieprawdopodobne uniesienie. — Piesku — mówił do teriera. — Tu, piesku, chodź do mnie. Wziął zwierzaka na ręce i przytulił do siebie. Pies ogonem smagał go po klatce piersiowej