Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Plantacją zarządzała jego żona, a on sam sypiał do południa, potem zaś, leżąc w głębokim fotelu, bawił się rozwiązywaniem zagadek szachowych. Na szachach znał się doskonale, na wszystkim pozostałym musiała się znać małżonka pana Pereza. Dwa razy w miesiącu Jose Perez odbywał podróż do stolicy, gdzie załatwiał swoje sprawy finansowe, robił zakupy i używał życia w nocnych lokalach. Pił wtedy przez trzy doby, a potem, prawie nieprzytomnego, transportowałem go "Chiefem" do domu. - Nie bał się latać? - zapytał Spółka. - Podróż przez dżunglę zajęłaby mu całe tygodnie - odparł dziadek Teofil. - Trochę się bał, lecąc do Limy. W drodze powrotnej, po hulankach, cały czas drzemał. Lubił wtedy, gdy samolotem kołysało, bo sen był przyjemniejszy. Zdarzyło się jednak, że sen mojego chlebodawcy został zakłócony... Dziadek Teofil urwał, zapatrzył się w ciemniejące niebo, jakby szukając tam dalszego ciągu swoich wspomnień. - Byłem już w połowie drogi między plantacją a Limą - kontynuował po pauzie - kiedy spojrzawszy na wskaźnik paliwa omal nie wypuściłem sterów. Benzyna kończyła się!... Dlaczego? Powinno jej było wystarczyć aż do lotniska na plantacji. - Mógł zepsuć się wskaźnik - podsunął Spółka. - W naszej "syrence" wskaźnik paliwa nie działa już strasznie dawno. Ojciec bierze benzynę na wyczucie. - Samolot ma mechanizmy dużo bardziej precyzyjne niż "syrenka". - Dziadek Teofil uśmiechnął się dobrotliwie. - Niestety, chłopcy. Było pewne, że w baku zostało tylko parę kropel. Zszedłem na wysokość stu pięćdziesięciu metrów, ale pod sobą miałem jedynie dżunglę: nie kończący się gąszcz ciasno splątanej, pieniącej się dziko i bujnie, tropikalnej roślinności. O lądowaniu nie było mowy "Senior Perez! - wrzasnąłem co sił do słuchawki, aby wyrwać szefa ze snu - Senior Perez, proszę natychmiast skakać!" "Dlaczego? - usłyszałem po chwili zaspany głos. - Nie zawracaj mi głowy..." "Senior Perez - powiedziałem. - Z baku wyciekła benzyna, nie mamy do stracenia ani chwili. Niech pan skacze, a potem wyskoczę ja". Na ostatkach paliwa podwindowałem maszynę w górę. Ile się tylko dało. Byliśmy na wysokości czterystu metrów. Mój szef uświadomił sobie grozę sytuacji. Zrozumiał, że nie żartuję. Wyskoczył. Wyobrażam sobie, jaki był przerażony: nigdy dotąd nie skakał ze spadochronem... Spadochron jednak otworzył się normalnie. Kiedy to zobaczyłem, skoczyłem także. Wylądowaliśmy nie opodal siebie, ale ja na ziemi, a senior Perez na palmie. Jego spadochron zaczepił o czubek drzewa. Usłyszeliśmy huk. To rozbiła się nasza maszyna. "Pomóż mi! - jęknął senior Perez, fikając w powietrzu krótkimi nóżkami. - Mam już zawroty głowy..." Wdrapałem się na palmę i odciąłem linki spadochronu. Pomogłem szefowi zejść na ziemię. I dopiero teraz w pełni uświadomiłem sobie beznadziejność naszej sytuacji. Mroczna, cuchnąca wilgocią i zgnilizną gęstwina, przez którą nie sposób się przedrzeć... Co z nami będzie? "Wymyśl coś! - rozkazał kapryśnym tonem senior Perez. - Przecież nie będziemy tu sterczeć do końca świata. Masz. mnie uratować, słyszysz?" Uśmiechnąłem się smutno. Po całonocnej hulance w Limie mój szef nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie. Bo przecież znał dżunglę nie gorzej niż ja i wiedział, że nie wypuszcza ona tak łatwo swych ofiar. "Jestem tylko pilotem - powiedziałem. - Znajdujemy się tu na równych prawach". "Musisz coś wymyślić... - wymamrotał senior Perez, siadając z rezygnacją na mokrej ziemi. - Dobrze ci za to zapłacę! Jeżeli zaopiekujesz się mną i zaprowadzisz do domu, będziesz bogatym człowiekiem". Ba!... Do domu było kilkaset kilometrów, a tu musiało się walczyć o każdy metr przez plątaninę krzewów i lian. Gdybym choć miał maczetę... - Co to jest maczeta? - zapytał Izydor. - Długi zagięty nóż, którym wycina się drogą przez dżunglę - wyjaśnił dziadek Teofil. - Niezbędny sprzęt w tropikalnej puszczy. A ja miałem tylko scyzoryk. I, na szczęście, zapałki. Zostawiłem Pereza siedzącego na ziemi, a sam zacząłem zbierać uschnięte gałązki i liście. Po godzinie ułożyłem spory stos. Podpaliłem go z trudem. Kopcił jak parowóz i o to mi właśnie szło: a nuż ktoś dostrzeże smugę czarnego dymu? Szansę, co prawda, były niewielkie. Znajdowaliśmy się na terytorium nie zamieszkanym, kompletnie dzikim, miałem jednak nadzieję, że na dym zwróci uwagę przelatujący samolot. Nadzieję, przyznać trzeba, niewielką, bo samoloty rzadko się tu zjawiały. Ale co miałem robić? "Pić mi się chce... - burczał senior Perez, ciągle siedząc na ziemi i zasłaniając dłońmi twarz. - Głodny jestem... Wymyślże coś, Teofilu, przecież nie będziemy tu nocować!..." "Owszem będziemy! - odparłem, nie panując nad irytacją. - I to nieraz, senior Perez. Być może do końca życia będziemy nocowali w dżungli, i całkiem możliwe, że tych nocy zostało nam niewiele. Niech pan oprzytomnieje wreszcie, senior Perez!" "Ja nie chcę tutaj zginąć!... - Senior Perez rozpłakał się. - Ja jestem milionerem, mogę ku" pić całą tę dżunglę i kazać spalić!..." "Szkoda, że nie zrobił pan tego wcześniej, senior Perez - powiedziałem uśmiechając się niewesoło. - Bylibyśmy przynajmniej na otwartej przestrzeni, a nie w śmierdzącej klatce". "Pić mi się chce, Teofilu..." Niemal pełznąc na brzuchu zagłębiłem się w gąszcz. Każdy metr drogi kosztował mnie mnóstwo wysiłku. Zdawało ml się jednak, że słyszę szemranie wody. I nie omyliłem się. Po przebyciu kilkudziesięciu, metrów trafiłem na brzeg strumienia. Woda była mętnawa, ale nadawała się do picia Zawróciłem. "Niech pan czołga się za mną - rozkazałem szefowi. - Znalazłem wodę". Gdyby nie tragiczna sytuacja, śmiałbym się da rozpuku na widok grubasa Pereza, który pełzł, sapiąc jak maszyna parowa, bulgocąc i jęcząc, z obrzydzeniem dotykając lepkich, tropikalnych roślin. Wycieńczony do reszty zamarł nad strumieniem. "Wody... - wystękał. - Dajże mi wody, prędzej..." Napoiłem seniora Pereza z dłoni złożonych w czaszę. Odsapnął, usiadł, rozejrzał się. Strumień biegł zwężającym się korytarzem, wśród czarnozielonych ścian równikowej gęstwiny