Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Jemu wystarczyła jedna butelka. – Dzisiaj spokojny dzień – odpowiedział strażnik i zębami zdarł kapsel butelki. – Zdrowie, panie strażniku. – Adams przytknął flaszkę do ust, udając, że pije. – Niech będzie. – Strażnik wypił i wytarł usta rękawem munduru. Był zupełnie pijany. Adams skorzystał z chwili nieuwagi i skrył się za stopą olbrzymiej kariatydy. Pozbył się butelki i pobiegł ku sześciometrowej kracie. Żadnych krzyków ani gwizdka. Co chwila wszystko rozbłyskiwało światłem stroboskopu. Tu nie mógł się ukryć, liczył na swoją szybkość. Był na celowniku większości karabinów maszynowych; jedynie przed najbliższą budką skrywało go najpierw udo, potem biodro i pierś kariatydy. Żelazo było pokryte odchodami ptaków, odstający lakier ranił palce. Adams szybko piął się po kracie. Bogate zdobienia ułatwiały wspinaczkę, chociaż poprzeczne pręty rozmieszczono dość rzadko. Nie przypuszczano, że ktoś spróbuje tędy ucieczki. Sforsowanie rzędu ostrych szpikulców, kończących pręty, zajęło chwilę. W dół było łatwiej, krata częściowo go zasłaniała. Zszedł do końca, nie ryzykował skręcenia nogi przy skoku. Dalej biegiem przez alejkę i trawnik. Był już przy Cayleiach. Teraz musiał rozstrzygnąć, czy jest w korytarzu, czy w salce. Cayleia, z której kiedyś wyszli z Lilianę, stała bliżej alejki, dlatego wtedy nie zauważyli drugiego okazu. Nie było czasu, żeby obejrzeć drugą Cayleię, pobiegł od razu do tej bliższej. Zresztą poznał tabliczkę z odłupaną emalią. W pniu były trzy dziuple. Wspiął się do tej od strony ścieżki. Wewnątrz otwarte drzwi, zza których wyłaniał się oświetlony łagodnym światłem korytarz. Nie chciał tam pójść. Niebo szarzało. Rozległ się gwizdek. Porządkowy pilnujący drzew był coraz bliżej. Chyba Ribnyj. Teraz biegiem w lewo, ku najbliższej dziupli. Ribnyj był tuż, tuż. Nadbiegali inni funkcjonariusze. Ktoś wystrzelił w powietrze. Adams szybko wspiął się po ostrych nierównościach kory, starając się dotykać dłonią tylko przez rękaw kurtki. Rozpędzony Ribnyj walnął o drzewo, raniąc dłonie o gruzły pnia i twarde włoski Cayleii. Adams wszedł do dziupli i natychmiast stracił równowagę: porwał go nurt wody. 48. Toczył się w głąb, obijał o kamieniste dno, dławił wodą. Zaskoczenie szybko minęło – trzeba się było ratować. Wartki nurt strumienia wyznaczał kierunek. Adams usiłował ułożyć się nogami naprzód, a gdy głowa wynurzała się z wody, łapał powietrze. Znów uderzenie w plecy. Odepchnął się od kolejnego głazu. Kamień oślizgły, jakby porośnięty brodą glonów. „Skąd glony rosnące w całkowitej ciemności?”, przemknęła myśl. Ale tu nie było przecież całkiem ciemno. „Można zedrzeć palce, próbując odpychać te kamienie. Byle nie głową pod powierzchnię”. Znowu wdech. Szum wody. „Dobrze wybrałem, to jednak prawy korytarz...”, tłukło się pod czerepem. „Uważać na głowę. Jedno uderzenie i roztrzaskam czaszkę...” Kamienie uderzały rzadziej. Nurt się uspokoił, choć przyspieszył. Łatwiej było łapać powietrze. Próbował wykasływać wodę z płuc. Kiedyż to się skończy...? Przetarł dłonią oczy. Prąd niósł go rodzajem skalnego korytarza. Dlaczego łomot wody tak ogłusza? Nagle umknęła spod niego. Poleciał śladem strugi. Przytomnie złapał głęboki haust powietrza, zanim przywaliła go kipiel. Nie próbował walczyć, lecz natychmiast poszedł pod powierzchnię. Starał się zejść jak najgłębiej – lot był krótki, wodospad nie powinien mieć głębokiego kotła. Adams przeklinał w duchu sprawność fizyczną, zmarniałą za biurkiem. Płuca zaczęły boleć. Wreszcie kipiel zamarła. Dał się nieść wynoszącemu prądowi. Pracował szerokimi ruchami ramion. Łapczywie złapał powietrze. Drugi raz i trzeci. Woda płynęła tu wolno, leniwie. Obejrzał się: wodospad miał ledwie trzy, może cztery metry wysokości. Spieniona struga wyrywała się z rygla czarnych skał i spadała perlistym łukiem. „Roztrzaskało by mnie o nachylony próg”, pomyślał. „Jak tutaj prawidłowo rozpoznawać rozgałęzienia...? Z formuły zostało jeszcze tere... prawy, lewy, prawy, lewy. Proste. Człekoust nie wiedział, że znakiem v notowano też samogłoskę u. Dureń...” Adams odpoczywał, płynąc spokojną żabką. W korytarzu panował półmrok. Światło sączyło się z góry, gdzie ściany zbliżały się ku sobie, przechodząc w skalną szczelinę. Spróbował zgruntować – woda sięgała do ramion. Było coraz płyciej, chociaż korytarz nie rozszerzał się. Wkrótce wygodniej było brodzić, niż płynąć, zawadzając kolanami o piaszczyste dno. Wreszcie woda skończyła się. Ociekając, wyszedł na piasek. Ubranie najlepiej było wysuszyć na sobie, nie marzł nawet w mokrym. Zapałki przemokły zupełnie. Latarka zawinięta w plastikową torbę przetrwała. Usiadł na suchym piasku, zapałki rozłożył pojedynczo. Co jakiś czas trzeba zmienić pozycję, kiedy rozgrzana wilgoć zacznie parzyć skórę. Wyłączył latarkę, zapadła prawie ciemność. Tu nie docierało światło znad wodospadu. Dopiero po chwili oczy przyzwyczaiły się do ciemności – z dalszej części korytarza dochodziła subtelna poświata. Wkrótce zasnął. Spał długo, budził się wielokrotnie. Wreszcie trzeba było stawić czoło rzeczywistości. Zapałki zdążyły wyschnąć. Świecę otoczyła aureola. Cokolwiek unosiło się w powietrzu, spalane wzmacniało światło płomienia. Mroczna, nieruchoma tafla wody; zza zakrętów wąwozu dochodził szum. Gdzie niknął potężny strumień, walący wcześniej spienionym wodospadem? A jeśli rozgałęzienie korytarza jest pod powierzchnią? Adams wszedł do wody. Strzępek biletu powoli spływał w prawą (patrząc wstecz) stronę korytarza. Gdyby pod powierzchnią było odejście, to nie powinien nim pójść. Jednak aby regułę nadal poprawnie stosować, musiał rozstrzygnąć, czy ono tu jest. Bał się, by nie uniosło go w niewidoczny odpływ. Na wszelki wypadek nabrał głęboko powietrza, by starczyło na dłużej, gdyby go porwało do ponoru