Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Leciały nad pięknymi, ale pustymi terenami. Nie obudziły żadnego z mieszkańców nadrzecznego miasteczka Wapato, nad którym położyły się szerokim łukiem na nowy kurs, okrążając otoczoną gęstymi lasami Yakimę. Od startu upłynęło do tej chwili czterdzieści minut. Sza- 317 kira wybrała na punkt zwrotu okolicę dziką i bezludną. Wszystkie mapy, które przestudiowała, mówiły jej, że na tych lesistych pustkowiach istnienie czujnego i bystrego systemu obserwacyjnego jest równie prawdopodobne jak na środku pustyni Gobi. Nowy kurs prowadził teraz niemal prosto na zachód, ku Górom Kaskadowym, pomiędzy wysokim na prawie cztery i pół tysiąca metrów szczytem Mount Rainier a o połowę niższym Mount St. Helens. Zmiana warunków terenowych nie sprawiała radugom najmniejszego kłopotu. Pędziły naprzód, automatycznie podnosząc pułap przed każdą kolejną skałą, jaka przed nimi wyrastała, trzymając się zaprogramowanego kursu. Minąwszy grzbiet górski, znów się pochyliły i poleciały w dół, utrzymując stałą wysokość dwustu metrów nad ziemią, posłuszne elektronicznym rozkazom płynącym z ich prymitywnego, ale wystarczająco sprawnego móżdżku w głowicy. Znowu zmierzały do celu z niewłaściwego kierunku, jak gdyby zostały wystrzelone gdzieś w Idaho, a nie na Pacyfiku. Szakira zaprojektowała trasę doskonale. Salwa Rawiego leciała przez niebo w imię Allaha i na rozkaz ruchu islamskich fundamentalistów, kierując się w stronę wielkiej rafinerii na końcu zatoki Grays Harbor, dwieście siedemdziesiąt kilometrów i siedemnaście minut lotu od Yakimy. Niecałą godzinę od startu pierwsza raduga była już nad miasteczkiem Alder Grove i niedaleko od celu: jednej z trzech ogromnych kolumn krakingowych, w których następowała destylacja frakcyjna ropy naftowej. Proces ten w skrócie polega na podgrzewaniu i tak już gorącej ropy do temperatury prawie czterystu stopni Celsjusza, w jakiej ulega ona rozpadowi na frakcje o zróżnicowanym ciężarze właściwym i lotności. Na dole gromadzą się paliwa ciężkie, pośrodku różne typy benzyn, a u szczytu najlotniejsze frakcje gazowe i opary. Wszystko to jest niesamowicie łatwopalne. W technicznym świecie paliw płynnych te wysokie stalowe wieże stanowią odpowiednik głodnego tygrysa na uwięzi. Kiedy o drugiej dziewiętnaście siódmego marca pierwsza rakieta z Barra-cudy trafiła w jedną z nich, huk i błysk eksplozji był widoczny w odległym o dziewięć kilometrów zaspanym Aber-deen, a w pobliskim Hoąuiam po drugiej stronie zatoki obu- 318 dzili się wszyscy mieszkańcy. Potworny grzmot, jaki przetoczył się nad okolicą, w niczym nie przypominał odgłosów pożaru w Valdez. Zanim dotarł do Hoąuiam, całe miasteczko rozświetlił jaskrawobiały blask, zauważony nawet przez wachtowych na zbliżającym się do wejścia na zatokę super-zbiornikowcu, znajdującym się o całe dwadzieścia kilometrów na zachód. Personel ochrony rafinerii, zgromadzony na przerwę w jednym budynku, wybiegł na zewnątrz w samą porę, by ujrzeć, jak druga kolumna wybucha jak wulkan niespełna sześćset metrów przed nimi. Stali jak wryci, zapatrzeni ze zgrozą na zniszczenie, ogień, dym i strzelające w górę spirale iskier. Nikt nie ucierpiał podczas wybuchów, ale scena dziwnie przypominała wczesne chwile ataku na World Trade Center, pokazywane przez telewizję grupki świadków pierwszego uderzenia samolotu w budynek. Zanim jednak ktokolwiek zdążył choćby zakląć, nie mówiąc już o skomentowaniu wydarzeń, raduga numer trzy dotarła do celu, o włos mijając ostatnią kolumnę krakingową, ale trafiając w zbiornik wypełniony jeszcze gorącym, świeżo wyprodukowanym paliwem dla elektrowni. Przebiła go na wylot i eksplodowała dopiero na następnym, ale w płomieniach stanęły obydwa. Co gorsza, połączone były one rurociągami w jeden system składowy z dwudziestoma innymi, zaopatrującymi przeładunkowy terminal kolejowy. Ogień szybko się przeniósł na resztę zbiorników, ogarnął złożony z czterdziestu cystern pociąg i w krótkim czasie cała stacja przestała istnieć. Jakimś cudownym zrządzeniem losu nie było dotąd żadnych ofiar, przede wszystkim dlatego, że o wpół do trzeciej nad ranem nikt nie pracował. Pociąg miał zacząć załadunek dopiero o szóstej, a ochrona składu paliwa była razem z innymi na przerwie. Cała ósemka stała teraz oszołomiona ogromem eksplozji. Nikt nie wiedział, co robić, poza tym że trzeba łapać za telefony komórkowe i alarmować, kogo się da, a potem zasuwać do jeszcze nie zagrożonej dyspozytorni i zacząć zamykać wszystko, skąd mogła się wydobywać ropa w którejkolwiek z jej postaci. Na szczęście te decyzje zostały podjęte o kilka sekund za późno. Druga salwa generała Raszuda zbliżała się szybko do 319 celu. Pierwsza rakieta zmiotła z powierzchni ziemi budynek dyspozytorni, zabijając dyżurnego operatora i jedynego pracownika ochrony, który nie przyłączył się do kolegów na przerwie i oglądał w swoim pomieszczeniu telewizję. Frontowa ściana przygniotła wszystkie cztery jeepy ochroniarzy. Pozostałe dwie radugi uderzyły w grupę czterdziestu wielkich zbiorników surowej ropy, napływającej do niedawna podmorskim rurociągiem z zatoki Jakutat. Tym razem efekt był identyczny jak w Valdez; miliony litrów surowca zapaliły się bez potwornej eksplozji, jaka towarzyszy zapłonowi lotnych benzyn i lżejszych frakcji oleju napędowego. Na tym się jednak nie skończyło. Po chwili miała nastąpić jeszcze jedna, niezapomniana eksplozja. Żar płomieni zaczął w końcu nadtapiać stalową obudowę ocalałej dotąd trzeciej kolumny krakingowej. Siedem minut po uderzeniu pierwszej rakiety eksplodowała ona jak potężna bomba, zupełnie inaczej niż dwie poprzednie, które uszkodzone przez rakiety wybuchały niejako w kierunku poziomym. Tym razem eksplozja była samoistna, struktura kolumny prawie nienaruszona i większość energii wybuchu skierowana była w górę. W niebo poleciały kawały stali i betonu, urwane rury, schody, zawory, wraz z rosnącym grzybem dymu i ognia niesione potworną siłą eksplodujących gorących gazów na setki metrów. Najdziwniejsze było jednak to, że żaden z tych wybuchów nie świadczył wyraźnie o ataku rakietowym. Nikt z ośmiu ochroniarzy nie mógł spostrzec złowrogich kształtów pocisków cruise na niebie, które już gorzało, gdy wypadali z kafeterii, zaalarmowani pierwszą eksplozją. Każda następna rakieta przebywała ostatnie kilkaset metrów w trzy sekundy, skryta w chmurze czarnego dymu i od strony wschodniej, podczas gdy cała grupa stała na drugim końcu zakładu. Mogliby dostrzec krótki płomień wylotowy pierwszej radugi tylko wtedy, gdyby byli uprzedzeni o ataku i wypatrywali jej na bezgwiezdnym niebie przez lornetki. Oczywiście nikt tego nie robił. Wszystkim się zdawało, że nadchodzi koniec świata i wszystko wylatuje w powietrze