Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Przewodnik płynął na czele, milczał zwiesiwszy białą 86 87 ułowę, jakby na ścieżce parku szukał odłamków kamieni i napisów z Treblin-ki. Karol Małcużyński w dalszym ciągu pykał fajkę. - Prawda, jaki ludzki ten Faber? - szeptał z ironią. Odpowiedział mu Kierat: - A ja dożyłem historycznej chwili, zwiedzam sobie od czasu do czasu rezydencję Fabera, będę wnukom opowiadał... o zabytkowej starej Norymberdze... o cichym, przytulnym cmentarzyku psów. O, du bioder Hund, ależ to był klasa człowiek! Ogarnia mnie żal. Pragnęłam zawsze uniknąć czasu podobnego do wojny stuletniej i do wojny trzydziestoletniej, ale jak nazwać epokę, w której wypadło mi żyć? To nie są lata cesarza Tyberiusza. Ani czasy Świętej Inkwizycji, sądów kapturowych, Goi wzywanego nocami na przesłuchania. To są lata mojej egzystencji, jedyny odcinek wędrówki po ziemi, lata niepowtarzalne, muszę je przeżyć wedle praw i bezprawia epoki, wszystko wskazuje na to, że równie głupio jak ludzie z innych wieków, z innych spiral istnienia, z innych komet okrążających balon ziemi, przeżyję to bez udziału wolnej woli, bez wyboru, wszystko zostało narzucone jako przemoc dla całych narodów, nikt nie ma siły sprzeciwiać się nonsensowi bytu. Chyba tylko samobójcy, których porywy nie świadczą o sile, raczej o słabości. Stopami dotykam naskórka wielkiej ameby, która odznacza się piekielną żarłocznością. Biegniesz i przystajesz, a pod tobą krąży Ziemia - planeta stwardniałych, pogrzebanych ludzi. Pogrzebanych nadziei. Pokoleń. Owiewają mi skronie płomyki tlenu, wodoru, innych gazów i ogni, które stopniowo przepalają na ciemniejącą głownię każdego najbardziej odpornego, umięśnionego, zahartowanego herkulesa, żłobią bruzdy na jego czole, wysuszają soczystość ust i krągłość policzków, utleniają włosy, pozbawiają blasku najpiękniejsze oczy, dając im w zamian obrzęk i gęstniejącą siatkę zmarszczek. Paru degeneratów osłoniło się wszelkimi możliwymi hasłami, zamaskowało się, żeby móc bez trudu rozładować swój instynkt mordu, wysyłać na rzeź miliony młodych. A na wilgotnych jeszcze mogiłach inni wodzowie zaczynają powoływać następne pokolenia pod broń. Rozdział 10 - Zagram dla ciebie - mówi Solange. - Usiądź wygodnie i posłuchaj. Mogłabym teraz grać do rana. Dała przez okno znak reżyserowi, że jest gotowa, potem schyliła się. Skrzydło fortepianu, przestawionego wedle jej życzenia, zasłania ją przed oczyma realizatorów audycji. Rozumiem to: woli być niewidoczna podczas występu ! w radio. Zielony sygnał zgasł i natychmiast ukazał się czerwony. Wzięła pierwsz\ akord. Palce biegną po klawiaturze swobodnie, już wiem, że Solange zagra jak : w zupełniej samotności, pod wpływem jakiegoś mocnego bodźca. Studio jest akustyczne, fortepian ma głębokie brzmienie. Mężczyźni wyszli do kabiny technicznej. Można więc myśleć, nawet marzyć. To dziwne, że w rozmowach reporterzy z uporem wracają do tamtej sprawy... Solange musiała im o tym wspomnieć. To wykluczone, żeby wystarczyło parę słów, które powiedziałam. Interesuje ich nawet honorarium: ile dostała. Jacy śmieszni faceci, wydłużyłyby się im miny, gdyby powiedzieć, jak to było. Zorganizowano tam którejś niedzieli występ orkiestry z udziałem wybitnych europejskich solistów, ustawiono krzesła i pulpity na wyżwirowanej ziemi, w pasażu między naelektryzowanymi drutami. Razem z nastrojem przygotowań weszło pomiędzy więźniów coś istotnego, było jak człowiek o pogodnym usposobieniu, obdarzony umiejętnością kojenia i uśmierzania. Kto mógł, zbliżał się, żeby posłuchać muzyki, wszystko jedno jakiej, ewenement polegał nie na tym, co zagra Belgijka Solange Praet, jedna z najzdolniejszych uczennic profesora Drzewieckiego, lecz na samym niebywałym fakcie urządzenia tu koncertu. Powiało majem. Zapach lasu i łąki, ziemi zroszonej deszczem. Przeczucie woni chleba pieczonego w domostwach Beskidu przeniknęło tu nagle w niedzielne popołudnie, wywołując złudzenie swobody, przyjemne i zarazem dotkliwe aż do bólu