Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Tam usiadł na poduszkach ze skór i ruchem ręki kazał Cymmerianinowi zająć miejsce obok siebie. — To była wyczerpująca noc, przybyszu z Północy — rzekł Goma. — Chcesz coś do jedzenia czy picia? — Na Croma, od południa nie miałem nic w ustach, i przez cały czas tylko walczyłem, obrywałem po łbie albo uciekałem. Konam z głodu. Goma klasnął w ręce. Na ten znak służące przyniosły jadło na palmowych liściach i tykwy z pienistym piwem. Mężczyzna odprawił je ruchem ręki. Jego gość tymczasem posilał się mięsem, owocami i chlebem, spłukując jedzenie trunkiem. Gdy się nasycił, otarł usta grzbietem dłoni i rozparł się na poduszkach. — Kiedyśmy stanęli przed królem Nabo — powiedział — nade wszystko pragnął on wiedzieć, kto nas tu sprowadził. I był wielce niezadowolony z naszych odpowiedzi. Potem przycisnęliśmy do muru tłumacza i od niego uzyskaliśmy pewne informacje. — Tłumacza? Czy mówisz o tym niewolniku Khefim? Był pasterzem u mego ojca, ale potem został przy dworze, gdyż umiał się porozumieć z cudzoziemskimi kupcami. — To ten sam. Wspomniał o wojnie domowej, ale bał się mówić, mimo że strażnicy nie mogli go zrozumieć. Powiedział, że w dolinie nadal są buntownicy. Napomknął też, że po bitwie, w której zginął stary król, nie znaleziono ciała jego syna. Goma uśmiechnął się lekko. — To prawda, przyjacielu. Tak, ja jestem tym synem, i byłem w stanie udowodnić to buntownikom. Wiele lat spędziłem na włóczędze, poznając inne ludy, ucząc się różnych sposobów walki i dając moim poddanym dużo czasu, by obrzydło im panowanie mojego wuja Naba. — Nie sądzę, żeby go kochali. Ale boją się go i tej wstrętnej staruchy, Aghli. — Aghla! — Goma splunął. — Ta złośliwa wiedźma od pokoleń jest przekleństwem mojego rodu. Nie chce umrzeć, i to ona wyznacza ludzi na ofiary dla boga jeziora. Wszyscy myślą, że w jakiś sposób dzieli jego moc. — Wierzysz w to? — Wierzyłem, gdy byłem chłopcem. Wędrując spotkałem wielu czarowników i widziałem, jak łatwo potrafią omamić ludzi i wmówić im, że posiadają wielką moc. Niektórzy z nich władali magią, niektórzy potrafili wzywać duchy dżungli, ale większość stosowała tylko kuglarskie sztuczki. Już nie wierzę, że ten potwór w jeziorze jest bogiem. Widziałem morze i wielkie stworzenia, które w nim pływają. Być może potwór z jeziora nawet nie myśli. Jeśli jest bogiem, dlaczego siedzi w jeziorze jak więzień? Dlaczego ludzie muszą go karmić krwią ofiar? — Zdobyłeś wiedzę w czasie swoich podróży — skomentował Conan. — Kiedy człowiek żyje na własną rękę, musi się nauczyć samodzielnego myślenia. Zostałem oderwany od plemienia i jego tradycji, nie wierzyłem nikomu na słowo, póki nie ujrzałem prawdy na własne oczy. Po powrocie uznałem, że wiele rzeczy, w jakie mój lud zawsze wierzył bez zastrzeżeń, to czcze wymysły. Nie sądzę, by zabicie tego potwora było możliwe, ale z drugiej strony nie widzę powodu, by go dokarmiać. — Khefi wspomniał, że twój ojciec przestał składać ofiary. — I tym samym uczynił sobie wroga z Aghli. — Goma znowu splunął. — Zabij ją i połowa problemu zostanie rozwiązana. — Tak zamierzam. Uśmiercę też wuja i odzyskam królestwo. — Możesz na mnie liczyć — obiecał Cymmerianin. — To nie twoja walka. — Jestem wojownikiem. Poza tym Nabo nadal więzi moich towarzyszy, jeśli nie zostali zabici dzisiejszej nocy. Zobowiązałem się im służyć, dopóki nie znajdę Marandosa, a skoro to się nie stało, muszę walczyć o ich wolność. — Masz silne poczucie obowiązku — rzekł Goma. — To dobra i rzadka cecha. — Może być brzemieniem. Wolałbym wziąć włócznię i miecz i wynieść się stąd jak najszybciej. Ale podjąłem się tej misji i chcę zobaczyć jej zakończenie. — Dobrze. Kiedy pomaszerujemy na Naba, będziesz u mego boku. — Doskonale. Mówiąc o tajemniczym Marandosie, masz pojęcie, gdzie on może być? — Zobaczysz rano. Tymczasem kładź się spać. — Skorzystam z dobrej rady — powiedział Conan. — Długi dzień zwieńczony jadłem i piwem jest męczący nawet dla wojownika z Cymmerii. Dobrze, że cię spotkałem, przyjacielu. Inaczej miałbym kłopoty z dogadaniem się z buntownikami. Goma klasnął w ręce i wydał rozkazy żołnierzowi. — Ten młody człowiek zaprowadzi cię do wolnej chaty. Śpij dobrze, przyjacielu. W nadchodzące dni czeka nas wiele pracy. Conan podążył za młodzieńcem, który przypatrywał mu się ze zdumieniem. Gościnna chata była taka sama jak inne, maleńka i okrągła, ze szczelinami w ścianach, które pozwalały na wymianę powietrza. Z mieczem na podorędziu, Cymmerianin zapadł w kamienny sen. Poranek był rześki i jasny, jedynie nad jeziorem wznosiły się rzadkie opary mgły. Conan wyszedł z chaty i przeciągnął się potężnie. Wioska też się budziła, mieszkańcy mrugali oczami w słońcu, najpierw porażeni jego blaskiem, a potem na widok Cymmerianina. Paplając i wymachując rękoma, stłoczyli się wokół cudzoziemca. Dzieci z niedowierzaniem dotykały jego dziwnie jasnej skóry, a kobiety długich, prostych włosów. Ich ciekawość nie była zabarwiona wrogością i okrucieństwem cechującym mieszkańców miasta. Skoro należeli do tego samego plemienia, Conan przypisał różnicę zgubnemu wpływowi jeziora. Kiedy zbliżył się do wejścia wielkiej chaty, wojownik stojący na straży uprzedził wodza. Goma wyszedł i przemówił do zgromadzonych, którzy następnie na jego znak odeszli do swoich zajęć. — Powiedziałem im, że jesteś moim przyjacielem zza gór — poinformował Conana — i że walczyliśmy ramię w ramię z wrogami. A także, że pochodzisz z dalekiej Północy, z zimnego, pochmurnego kraju, gdzie brak słońca wybiela ludziom skórę i sprawia, że mają błękitne oczy