Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Tyfusa gdzieś wcięło! - Do diabła z psem! Ojciec Ortega nie żyje! Trzeba zawiadomić szeryfa! - A mówiłem, żebyście tam nie leźli! Mówiłem, żeście na łby poupadali! - Cade czuł spływającą na niego słabość. War- sztaty i zdeponowana w nich fortuna w postaci samochodów zredukowane zostały do kupy gruzu i złomu, z dymem szły pieniądze syndykatu i Cade nie dałby teraz złamanego centa za swoją skórę. - Tyfus! - wrzasnął chrapliwie. - Do nogi! - Jego głos poniósł się echem po zgliszczach. Doberman jakby się pod ziemię zapadł. - Zawieziesz nas do Vance'a czy nie?! - spytał Rick. - Nie mogę... zostawić przyjaciela - jęknął płaczliwie Cade. Pękło w nim coś. - Tyfus tam jest. Nie mogę go tak zostawić. -Patrzył przez kilka sekund na chłopca, żeby się upewnić, czy go rozumie, a potem dorzucił ochryple: - Możecie wziąć mój wóz. Mam to gdzieś. - Ruszył w głąb pogorzeliska, a Szczę-kościsk, widząc oddalającego się pana, wyskoczył z mercedesa i pokłusował za nim. - Stój! - krzyknął za nim Rick. - Nie rób tego! Cade obejrzał się tylko przez ramię i ze strasznym uśmiechem na zlanej potem twarzy szedł dalej. - Przyjaciół poznaje się w biedzie, stary! - zawołał. - Nie porzuca się ich w potrzebie. Przemyśl to sobie! - Gwizdnął ostro na Szczękościska i doberman przybiegł do nogi. Znowu' zaczął nawoływać Tyfusa. Jego głos cichł w oddali i wkrótce sylwetki człowieka i psa rozpłynęły się w dymie. - Wskakuj do wozu - rzucił Rick do Zarry i ten jak lunatyk, na uginających się nogach, podszedł do mercedesa. Rick wsunął się za kierownicę, przekręcił kluczyk w stacyjce i wyrwał z miejsca, zostawiając na jezdni smugę startej gumy. 33. Ciało - Cześć, Noah - powiedział Early McNeil na widok Noaha Twilleya, którego Tom wprowadził do sali zabiegowej. - Zamknijcie za sobą drzwi z łaski swojej. Twilley, porażony blaskiem lamp awaryjnych, zatrzepotał powiekami i rozejrzał się niepewnie. Oczy nawykłe do świec płonących w kaplicy domu pogrzebowego potrzebowały trochę czasu, żeby przystosować się do takiej jasności. Zobaczył szeryfa Vance'a, Jessie Hammond i ciemnowłosego, krótko ostrzyżonego mężczyznę w zakrwawionej koszuli. Ten ostatni siedział na stole z nierdzewnej stali i trzymał się za lewy nadgarstek. Nie! - uświadomił sobie w następnej sekundzie Twilley; nie, ręka trzymająca nadgarstek wcale nie należała do tego mężczyzny. Była to dłoń z przedramieniem urwanym na wysokości łokcia. - Boże - wyszeptał Twilley. - Jakbym zgadł, że to powiesz. - Early uśmiechnął się posępnie. - Poprosiłem Toma, żeby cię tu ściągnął, bo pomyślałem sobie, że jako człowiek będący za pan brat ze zwłokami i w ogóle, chętnie to sobie obejrzysz. Podejdź bliżej. Twilley zbliżył się do stołu. Ciemnowłosy mężczyzna siedział ze spuszczoną głową. Widząc leżącą obok niego strzykawkę, Twilley domyślił się, że zaaplikowano mu środek znieczulający. Oprócz strzykawki na stole leżała również mała plastykowa tacka, zestaw skalpeli, jakieś sondy i piła do kości. Twilleyowi wystarczył jeden rzut oka na wiszący w strzępach koniec kikuta. - To nie jest kość - orzekł. - Fakt. Za cholerę nie jest! - Early wziął ze stołu sondę i postukał nią w to, co wyglądało na ciasny zwój giętkiego niebieskawego metalu sterczący z rany. - A to nie mięśnie. -Pokazał na porozrywaną czerwoną tkankę, z której na podłogę skapywał powoli szary płyn. - Chociaż bardzo je przypominają. To coś organicznego, ale ja osobiście jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Wskazał ruchem głowy mikroskop stojący na stole laboratoryjnym. Pod obiektywem leżała szklana płytka z wymazem tajemniczej tkanki. - Zerknij na to, jeśli chcesz. Twilley podszedł do mikroskopu, pochylił się nad okularem i bladymi, szczupłymi palcami wyregulował ostrość. - Boże Wszechmogący! - szepnął, co było najmocniejszym określeniem w jego słowniku. Zrozumiał coś, o czym oni wszyscy już wiedzieli: ta tkanka mięśniowa była częściowo organiczna, a częściowo składała się z cieniutkich metalowych włókien. - Szkoda, pułkowniku, że nie odstrzelił pan temu zasrańcowi łba - powiedział Early do Rhodesa. - Chętnie obejrzałbym sobie jego mózg. - Zleź pan sam do tej dziury! - wychrypiał Rhodes. - Może panu bardziej się poszczęści. - O nie, dziękuję. - Early wziął ze stołu parę kleszczy. -Doktorze lessie - powiedział - zechciałaby pani poświecić mi tutaj? Jessie włączyła małą punktową latareczkę i skierowała strumień światła w miejsce, gdzie metalowe paznokcie wbiły się pułkownikowi w ciało. Jeden z palców napastnika natrafił na cyferblat zegarka i zatrzymał wskazówki na dwunastej zero cztery, czyli od zajścia upłynęło już około pół godziny. Uścisk był tak silny, że pułkownikowi zaczynała sinieć ręka. - Dobra, zaczynamy od tego - zadecydował Early i podjął próbę wyciągnięcia ząbkowanego paznokcia z ciała pułkownika. W świetle latarki Jessie dostrzegała starcze plamy rozsiane po grzbiecie sztucznej dłoni. Na jednym z kłykci widniała mała biała blizna - chyba po oparzeniu - pomyślała, wskutek dotknięcia rozgrzanej patelni. To, co zbudowało ten mechanizm, perfekcyjnie oddało teksturę i barwę ciała starszej kobiety. Na środkowym palcu tkwiła wąska złota obrączka, zarośnięta jednak fałdami pseudoskóry, tak jakby istota sporządzająca tę kopię uznała, że obrączka tworzy z dłonią organiczną całość. - Nie chce wyjść po dobroci. - Metalowy palec opierał się kleszczom Early'ego. - Będę go musiał wyrwać z kawałkiem pańskiej skóry, pułkowniku. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu. - Rób pan swoje. - Mówiłem, żeby tam nie schodził! - Vance'owi było słabo. Wolał nie czekać, aż nogi się pod nim ugną, i usiadł na stołku. Z przegubu Rhodesa spływała krew. - I co my, u diabła, mamy teraz robić?! - Znaleźć Daufin - przypomniał pułkownik. - Tylko ona wie, kogo mamy przeciwko sobie. - Skrzywił się i wstrzymał oddech, bo w tym momencie Early zdecydowanym szarpnięciem wyrwał mu z ciała pierwszy paznokieć. - Ten tunel prawdopodobnie ciągnie się pod rzeką. - Rhodes patrzył na trzymaną przez Jessie latareczkę