Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

To musiało być w końcu stycznia 1945 roku, kiedy władze obozowe kazały przygotować się do drogi. Zima była mroźna. Ewakuacja, pieszo, w głąb Niemiec. Nie na to czekali. Jeśli czekali w ogóle. Wyzwolenie miało mieć inny smak. Nie spali. Pakowali się długo. Plecaki nie mogły pomieścić jenieckiego dobytku. „Obrośli w pierze". Jaki dziwny jest język, to, w co obrośli, trudno nazwać tymi słowami, a przecież nie dało się spakować wszystkiego, co mieli. Miski i sztućce, noże, książki i listy, ubrania i jedzenie. Budowali sanki. Bez namysłu niszczyli z trudem przez łata zdobywane stoliki, półki i taborety. Sanki wydawały się teraz najważniejsze. Pozwolą I Woldenberg zabrać jak najwięcej. I nagle ci, którzy nie mieli nic, starają się zmieścić swoje skarby robinsonów, by nic się nie zmarnowało. Nagle ci, co nie mają, są lepsi od tych, którzy mieli. Gromadzący zapasy na czarną godzinę z bólem serca muszą się z nimi rozstać, tyle dobra znowu się zmarnuje, torby kaszy i grochu, konserwy jeszcze z początku wojny, trochę zawil-głe papierosy. Cukier i mleko pakowano do plecaków, słodkie mleko w tubie, które tak lubił, ułożył na wierzchu, pakowano książki i ciepłe ubrania, podobno zakopywano w słoikach obozowe manuskrypty. Pakowali cały wieczór, paląc w piecach jak nigdy dotąd. Spalili prawie połowę desek z prycz. W barakach panowało niecodzienne gorąco. Za oknami suche, mroźne powietrze, gwiazdy. Nie wiedzieli, dokąd pójdą, ale perspektywa ruchu, zmiany miejsca wydawała im się obiecująca. Gdziekolwiek, byle za druty. Nie byli przyzwyczajeni do marszu. Po latach spędzonych na niewielkiej przestrzeni ta droga wydawała się nie mieć końca. Rwał się oddech. Wiał wiatr. Po czterech dniach obóz Wschód rozlokował się na noc w majątku Dziedzice, w okolicy Barlinka. Kładli się, jak stali, w stodołach i chlewach. Nazajutrz około południa na przedpolach Dziedzic zobaczyli radzieckie czołgi. Niemcy próbowali walki. Pocisk z radzieckiego czołgu eksplodował w stodole pełnej jeńców. Kilkunastu ranił, kilku zabił. Zostali na miejscowym cmentarzu. Szymon był jednym z ponad trzech tysięcy jeńców, którzy odzyskali wolność 30 stycznia 1945 roku. Obrysy fundamentów. Nic innego nie przechował czas. W mieście gotycki kościół z rzeźbą Madonny Obozowej, dzieło jeńca oflagu, i szkoła ich imienia. „Woldenberczycy to byli wybrańcy polskiej inteligencji", mówią dzieci. Koryta i klatki dla świń. Po nich też nie ma już śladu. 243 Z A M u t e k Myślę o Żenię, żonie mojego dziadka, 16 sierpnia 2002 roku, w dniu jej 6. urodzin. Dziadek zmarł w tym samym wieku trzynaście lat temu. Od tej pory Żena stale wybiera się na tamten świat. Napisała sobie nekrolog, który czeka w prawej szufladzie biurka, na dnie, pod rachunkami. Żena nie wierzy, że moja mama, jej pasierbica, będzie umiała sprawiedliwie się ! nią po śmierci rozliczyć. Chyba słusznie. Mama nie może jej zapomnieć wielu rzeczy, ale najbardziej pamięta wieszaki. Po pół wieku pamięta parę drewnianych wieszaków, ramiączek, jak je wtedy nazywano. Kiedy wyprowadzała się po ślubie z domu ojca do sublokatorskiego pokoju, Żena przypominała jej kilka razy, żeby nie zapomniała oddać. Może wieszaków było więcej, cztery na przykład, może dwa były metalowe, pół wieku minęło, ale moja mama, pasierbica, stale pasierbica, nie może tamtej przykrości zapomnieć. Żena została sama jak palec w mieszkaniu dziadka, na rogu Puławskiej i Madalińskiego. W mieszkaniu, którego przez nią nie lubiłam odwiedzać. I do którego, po tylu latach, ciągle przychodzę, dla niej. Ma ciężką astmę i chorobę serca, zawroty głowy z utratą przytomności i te dziwaczne alergie na zapach ryb. To zawsze miała i wydawała mi się wtedy zaczarowaną królewną zaklętą w ropuchę, bo dlaczego - jeśli to nieprawda - miałaby być taka wrażliwa? Jakich perfum używano w rodzinie 245 246 tramwajarza z robotniczej Woli? Kaszanka i kotlety, kalafiory i kapusta też musiały wydzielać jakieś soki. Dziadek, który uwielbiał karpie i śle-dzie, nigdy nie mógł jeść ich w domu, na co godził się latami pełen rezygnacji. Ani w oliwie, ani w śmietanie, ani z jabłkami, ani marynowanych Bez siekanej cebulki, która także przyprawiała ją o mdłości. Czasem siostry przynosiły mu potajemnie kilka kawałków śledzia w szczelnie zakręconym słoiku albo łby słodkiego karpia w galarecie, jak w domu. I choć jadł na stojąco, uważnie, bezszelestnie, zawsze wytropiła cień zapachu. Przestawała się wtedy do niego odzywać. Karała zawsze bezlitośnie. Ona rządziła w tym domu, choć to mąż był duży i świetnie prezentował się w garniturach. Miała w sobie ten rodzaj wyższości, który ranił. Nie rozumiałam, dlaczego traktowała go jak intruza albo kogoś, kogo stale należy karcić. Starannie, elegancko ubrana, w kostiumach i kapeluszach, zwykle w drodze na koncert lub do teatru, dawała odczuć każdemu, że oto z wyżyny własnej wielkości zaszczyca go rozmową, choć tak naprawdę nie ma na to ochoty i robi to jedynie w drodze wyjątkowej uprzejmości. Miała zaciętą twarz, z tych, które nigdy, nawet w młodości, nie były ładne. Przez chłód i brak wdzięku. Nie wiem do dziś, jakiego koloru są jej oczy. Ma nadal zgrabne łydki, w nylonowych pończochach, pantofle na słupku, zwykle brązowe i sznurowane na krótkie sznurowadła. Zawsze wydawała mi się stara, ale nogi zostały młode, jak nogi baletnicy. Zastanawiałam się, jakie to dziwne - takie ciało na takich nogach