Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Po co nam one, skoro mieszkamy w Knokanii przez całe życie i znamy okolice jak własną kieszeń? — Ale podróżni, tacy jak my, tej wiedzy nie mają. Właściciel sklepu wzruszył ramionami. — To ich problem. Możliwe, że robią takie rysunki w dużych miastach, takich jak Ysness. Eudoryk westchnął. — No cóż, a może mógłbyś mi sprzedać kartkę papieru? — A co to jest papier? — Taki nowy materiał, używany do pisania, rodzaj filcu, robionego z lnianych szmat. Jeśli nie masz papieru, to może kartkę pergaminu? — A co to jest pergamin? — Skóra z owcy, tak spreparowana, że tworzy dość dobrą powierzchnię do pisania. — Ach, tak, skórę z owiec to ja mam, choć nie wiem, czy nada się do twoich celów. Jedyną osobą w okolicy, która zna się na czytaniu i pisaniu jest kapłan. Eudoryk opuścił sklep z rulonem owczej skóry, pokrytej jeszcze wełną. — Nie ma mapy, Mały? — spytała po frankoniańsku ostrym tonem Yolanda. Eudoryk drgnął. — Nigdy nie słyszeli o mapach. Będziemy musieli zrobić ją sami, najlepiej jak umiemy. — Z tego dowiemy się jedynie, gdzie byliśmy, a nie dokąd mamy iść. To znaczy, że będziemy wędrować w kółko po okolicy, póki się nie zestarzejemy, albo któryś z chłopów nie usłyszy, że poszukują nas ludzie króla i wyśle ich naszym śladem? — Nie krążymy w kółko — powiedział Eudoryk urażony. — Trzymam się kierunku według słońca i gwiazd. — Ale przez dwa na trzy dni jest pochmurno. Powinieneś był wcześniej pomyśleć o zdobyciu mapy. Eudoryk poczuł, jak rośnie w nim gniew. — A kiedy to niby miałem kupić mapę, jeśli przez cały czas byłem zajęty, jak nie tobą i potworem, to błaznem Corentinem? Czemuż to nie użyjesz swojej magii, żeby nam wskazać właściwy kierunek? — Mogłabym, gdybym miała ze sobą aparaturę, którą zostawiłam w Letitii. A poza tym wydaje mi się, że będzie padać. Czy znowu każesz mi spać w tym przeciekającym, ciasnym namiocie, budzić się znowu ze stopą Forthreda w ustach i, mimo młodego wieku, łamaniem w kościach? — Panie — cichym głosem odezwał się Forthred, — Bardzo przepraszam, ale ludzie gapią się na nas. Czy nie byłoby lepiej odłożyć tę dyskusję do czasu, aż znajdziemy się poza miastem? Wie pan, jak podejrzliwi wobec obcych są ci wieśniacy. — Racja — mruknął Eudoryk. — Przywiąż tę skórę do pozostałych pakunków i wskakuj na konia. Yolanda wsiadając na swojego wierzchowca zauważyła: — Nie moglibyśmy choć raz skorzystać z luksusu oberży? Znam doskonale wszystkie twoje wymówki na temat złych warunków w zajazdach, ale w porównaniu z namiotem coś takiego wydawałoby się rajem. — Nie — odparł Eudoryk podciągając się na siodło. Wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli zatrzymamy się na noc w oberży, czy nawet w stodole u chłopa, rankiem najprawdopodobniej obudziłby nas szwadron doborowych żołnierzy króla Gwennona z ostrzami szpad wspartymi na naszych gardłach. Yolanda westchnęła. — Gdybym tylko wiedziała, jakie trudy przyjdzie mi pokonywać w czasie tej ucieczki, poleciłabym ci, żebyś pozostawił mnie na Skale. — A ja, gdybym znał słodkie usposobienie mojej przyszłej żony — warknął Eudoryk — posłuchałbym twego rozkazu bez wahania. Przez chwilę jechali w milczeniu. Potem Eudoryk usłyszał jakiś dźwięk, który skłonił go do obejrzenia się za siebie. Yolanda płakała. Przez łzy mamrotała: — Och, najdroższy Eudoryku, czemu jestem taka okropna. Nie umiem nawet powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Sama siebie nie cierpię. To zupełnie tak, jakby jakiś demon brał mnie od czasu do czasu we władanie, powodując, że wściekam się na najuprzejmiejszego i najcierpliwszego męża, jakiego można sobie wymarzyć. Zaczęła rozpaczliwie szlochać. Eudoryk głaskał ją i próbował pocieszyć. Kiedy się wreszcie uspokoiła, stała się niesłychanie dobra. Upierała się, żeby robić więcej niż do niej należało przy zakładaniu obozowiska. Wzięła się nawet za gotowanie kolacji, choć efekt tej pierwszej próby okazał się zupełnie niejadalny; nawet Eudoryk, pełen dobrej woli, nie był w stanie zjeść tego przysmaku. Następnego dnia z mżawki wyłoniła się kolejna wioska. Eudoryk powiedział: — Widzę coś, co wygląda jak tawerna. Zatrzymajmy się tu na posiłek i odpoczynek. Za drzwiami wejściowymi walącego się budynku, na parę kroków rozciągała się prosta drewniana podłoga, a mniej więcej w tej samej odległości nad głowami zwisała strzecha chaty. Na podłodze stały dwa małe stoły; za jednym z nich siedziało trzech popijających i plotkujących staruszków. Kiedy Eudoryk i jego towarzysze zajęli miejsca przy drugim stole, staruszkowie zamilkli i zaczęli się przyglądać. Jeden z nich, siedzący najbliżej, odwrócił nawet krzesło, by lepiej widzieć nowo przybyłych. — Można by pomyśleć, że nigdy przedtem nie widzieli istoty ludzkiej jedzącej lub pijącej — mruknęła Yolanda po frankoniańsku