Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tylko jedną rzecz pamiętał wyraźnie: cień z kobiecą twarzą. Po jakimś czasie zasnął, śniąc o złotych nutach, które lśniły na tle szarych kamiennych murów i nie kończącej się śnieżnej połaci. Czirik! Czirik! – Wyłazić! Wstawać i wyłazić! – Ochrypły głos dziennego strażnika zgrzytał bardziej niż zwykle. Słaba mżawka wypełniała wąwóz, ale nawet we mgle unosił się pył z pokruszonych, zmiażdżonych skał. Tak samo jak w owsiance przysługującej każdemu więźniowi pracującemu przy trakcie. Tylko woda była czysta i zimna i ten chłód przypomniał mu o spadających białych płatkach i o pieśni. Drewniana miska przechyliła się na skalnej podstawie, owsianka rozlała się na kamieniach. Otworzył oczy, nie widząc mgły ani mżawki, więźniów wokół siebie, ani strażników za plecami. – NIIEEE! Krzyk niósł się bez końca i srebrnowłosy mężczyzna zastanawiał się, dlaczego strażnicy nic nie robią, nawet kiedy zdał sobie sprawę, że to on wydaje ten udręczony krzyk i że strażnicy ruszają ku niemu w zwolnionym tempie. Chłód i biel myśli, pęd obrazów... nie kończącej się połaci śniegu pod szczytami, które dotykają nieba... posrebrzonych nut roztrzaskujących się o szary granit murów... Kolacja w zielonych mundurach przy wysokim stole... jazda wąską kamienną drogą... Zataczał się na chwiejnych nogach, nawet nie uniósł rąk, żeby zasłonić się przed ciosami. Obrazy rozproszyły się po drugim uderzeniu i pochłonęła go ciemność. Kędy się ocknął, nie mógł się poruszyć, ponieważ przywiązano go do stołu. Nad jego głową kołysało się na wietrze wilgotne płótno. Kap... kap... Kropelki wody zbierały się w zagłębieniu namiotu nad jego głową, niektóre przesiąkały przez zniszczony materiał i spadały na kamień, inne padały na jego na wpół nagie ciało. Ciemnowłosa uzdrawiaczka spoglądała na niego z góry, chociaż jej dłonie opatrywały głębokie rozcięcie na ramieniu innego więźnia, chudego, łysego mężczyzny, który kiedyś był otyły. – To powinno pomóc. Staraj się utrzymać ranę w czystości. – Głos był bezbarwny, jakby wiedziała, że kurz i skalny pył i tak przenikną wszystko. Srebrnowłosy mężczyzna zamknął oczy, starając się utrzymać równy oddech. – Gotów? – Ten? Tak. – A Srebrny Łeb? – Oddech ma bardziej regularny, ale dopóki się nie ocknie, nie mogę nic powiedzieć. Każdemu zaszkodziłaby druga rana na głowie. – Żadna strata. Nawet nie wiedział, kim jest. – Być może nigdy się nie dowie, jeśli dalej będziecie walić go po głowie. – Wpadł w szał! – Uderzył kogoś? – Zaczął wrzeszczeć „nie!” na całe gardło. Nie przestawał. Magowie byli naprawdę wściekli. Gero musiał go walnąć. Oni mogli zrobić coś gorszego. – Dam wam znać. Zabrzmiały człapiące kroki, kiedy strażnik i łysy więzień wychodzili. – Poszli. Podskoczył, gdy jej głos zabrzmiał tuż nad nim. – Spokojnie. Rozwiążę to. Rozluźnił się, na ile mógł, poruszając zesztywniałymi ramionami. Przywiązano go z szeroko rozpostartymi rękami, ale głowa bolała bardziej niż ramiona. – Nie próbuj jeszcze wstawać. Powoli otworzył oczy. Uzdrawiaczka przypatrywała się jego twarzy, zaglądając mu w oczy. – Co się stało? – zapytała. – Ja... nie wiem – wymamrotał, czując znajomy niegdyś skurcz żołądka. – Dokładnie... – dodał, żeby złagodzić napięcie. Powoli pokiwała głową. – Prawdopodobnie jutro będziesz mógł wrócić do pracy, ale musisz być bardzo ostrożny. Nie będziesz widział rzeczy tak wyraźnie jak kiedyś i trudno ci się będzie przyzwyczaić. – Odwróciła wzrok w stronę otworu u wejścia do namiotu i spojrzała na kamienny chodnik biegnący na wschód. – Pięć kayów w stronę Jellica jest piękna dolina. Magowie zostawili ją na przyszłą gospodę albo miejsce wypoczynku. Strumień prowadzi w górę do miejsca, gdzie można przejść północnymi dolinami Certis na drogę do Sligo. W deszczu na zewnątrz rozległy się ciężkie kroki. – Zobaczmy jeszcze raz te oczy. – Więc Srebrny Łeb dochodzi do siebie? – Burczący strażnik traktu stał u wejścia do namiotu. – Nadal ma zawroty głowy, ale nie uderzyłeś na tyle mocno, żeby go zabić. Może nawet dojdzie do siebie, pod warunkiem że dasz mu dzisiaj odpocząć. Przez kilka dni może mu się kręcić w głowie. Lepiej więc, żeby gwałtownie nie siadał. – Jak długo taki będzie? To może potrwać tylko dzień. A może trzy albo i cztery. Jeśli przeżyje trzy, cztery dni, wyzdrowieje. Nic nie zostało złamane i nie mogę zrobić nic więcej. – Świetnie! Równie dobrze może leżeć na pryczy jak tutaj. Idziemy, Srebrny Łbie. Uzdrawiaczka spojrzała na strażnika. – Jeszcze nie. Nie wstanie jeszcze bez zawrotów głowy. – Wrócę po niego. Poranna mżawka zamieniła się w potoki wody z jednolicie szarego nieba. Po raz pierwszy od wielu dni, jeśli nie dłużej, zniknął odór skalnego pyłu. – Spróbuj usiąść. Zwiesił stopy ze stołu. Przez chwilę miał uczucie, że jest dwojgiem różnych ludzi, siedzących obok siebie, a mimo to razem. Nawet deszcz zdawał się padać dwoma oddzielnymi strumieniami. – Wstań. Napięcie w jej głosie dodało mu sił. Obserwowała jego oczy, kiedy wyprostował się chwiejnie. Chwycił się rękami stołu. – Możesz usiąść. – Jej głos znowu był bezbarwny. Do namiotu wszedł strażnik, pochylając się pod zwisającym i wilgotnym płótnem. – Nadal nie może ustać, ale niewiele więcej mogę zrobić. Srebrnowłosy mężczyzna, ponieważ teraz już wiedział, że niebezpiecznie jest wyznać, że posiada jakieś imię, poszedł za strażnikiem przez deszcz do baraku pełnego więźniów. – Srebrny Łeb wrócił. – Musi mieć czaszkę ze stali