Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Niech giną jego prześladowcy. - Ale przecież nie wszyscy! - Przy Corteju nie ma ani jednego mężnego człowieka. Miksteka niszczy takie gady. W drogę! Jeźdźcy ruszyli z góry z Bawolim Czołem i jego przyjaciółmi na przedzie. Na równinie puścili konie galopem. Zatrzymali się dopiero na miejscu, oddalonym o niecałą milę od hacjendy. Wszyscy zeskoczyli z koni oprócz Sternaua. - Dlaczego brat mój nie zsiada? - chciał wiedzieć Bawole Czoło. - Może się zdarzyć, że napadnięci, straciwszy nadzieję ocalenia, zabiją Arbelleza. Temu zamierzam przeszkodzić. I dlatego pojadę do hacjendy jeszcze przed waszym atakiem. - Podzielam zdanie mego brata. - Weź mnie z sobą! - poprosił Unger. - Dobrze - zgodził się Sternau. - Ale poczekamy, aż folwark zostanie okrążony. Mój wystrzał - zwrócił się do Miksteki - będzie dla was sygnałem. Pięćdziesięciu wojowników zostało przy koniach. Reszta w milczeniu ruszyła piechotą. Spodziewano się ujrzeć ogniska obozu. Jednakże ludzie Corteja zajęli widać dwór i inne budynki hacjendy, bo żadnego obozu nie rozłożyli. Dzięki temu Indianie mogli podejść bardzo blisko. Kiedy okrążyli hacjendę, Sternau i Unger puścili wierzchowce w cwał, jak gdyby przybyli z daleka. Zatrzymali się przed bramą i zapukali. Zapytano, czego chcą. - Czy to hacjenda del Erina?! - zawołał Sternau. - Tak! - Jesteśmy gońcami. - Kto was wysłał? - Pantera Południa. - W takim razie możecie wejść. Otworzono bramę i wjechali na podwórze. Kiedy zeskoczyli z koni, zaprowadzono ich do dworu. W jasno oświetlonym dużym pokoju na parterze było pełno ludzi. Jeden z nich, zapewne dowódca, zapytał Meksykanina, który ich przyprowadził: - Czego chcą ci dwaj? - Przybywamy od Pantery Południa - powiedział Sternau - i musimy się koniecznie rozmówić z seniorem Cortejem. Gdzie on jest? Dowódca przyjrzał się Sternauowi. Jego potężna postać zrobiła widać na nim wrażenie, ale usiłował nie dać tego poznać po sobie. - Musicie się przedtem i mnie zameldować! - zawołał. - Tak? Kimże pan jest? - Załatwiam meldunki. - No, więc zamelduj nas pan Cortejowi! Reszta pana nie obchodzi. Meksykanin roześmiał się ironicznie. - Myli się pan. Obowiązują tutaj prawa wojenne. Jesteście moimi jeńcami, dopóki nie zdołacie udowodnić, że istotnie wysłał was Pantera Południa. - Człowieku, na co sobie pozwalasz! Czy zameldujesz mnie czy nie! - huknął Sternau. - Oho! Teraz mówi się do mnie przez ty! Miej się pan na baczności, bo każę seniora wysmagać! - Ty śmiesz mi to mówić! Oto moja odpowiedź, kanalio! Chwycił Meksykanina za gardło, dwukrotnie uderzył pięścią w głowę, po czym cisnął nieprzytomnego do kąta. Nikt nie śmiał się odezwać. Sternau wodził chwilę oczyma po zebranych. - Każdemu, kto mnie obrazi - zagroził - może się to samo przydarzyć! Gdzie Cortejo? - Do diabła! To na pewno Pantera Południa we własnej osobie - szepnął ktoś z tyłu. Ta uwaga podziałała. - Nie ma tu seniora Corteja, opuścił na krótki czas hacjendę. Dokąd się udał, nie wiemy. - Ale jest przynajmniej seniorita? - Tak, mieszka na piętrze. - Znajdę sam, możecie nas nie prowadzić. Było to po myśli bandytów. Nikt nie miał ochoty iść za nim, kiedy opuścił wraz z Ungerem pokój. Josefa Cortejo leżała w hamaku i cierpiała okrutnie. Zły stan zdrowia pogorszył się jeszcze wskutek niewłaściwej pielęgnacji. Pocieszała ją tylko nadzieja rychłego a zwycięskiego powrotu ojca z ogromną zdobyczą. Na korytarzu rozległy się prędkie, głośne kroki. Może to już on? - pomyślała i podniosła się mimo bólu. Weszli dwaj mężczyźni, nie zapukawszy nawet ani się nie ukłoniwszy. Co to za ludzie? Czy już nie widziała kiedyś tej atletycznej postaci? - przemknęło jej przez myśl. - Kim jesteście? Czego chcecie? - spytała. - Ach, nie poznaje mnie już pani, seniorka? - zadrwił Sternau. Oczy jej rozszerzyły się ze strachu, policzki pobladły. - O mój Boże... Sternau! - wyjąkała przerażona. - Tak we własnej osobie. A tu widzi pani seniora Ungera, męża Emmy Arbellez. Josefa opanowała się. - Czego chcecie? - powtórzyła. - Chcę tylko zwrócić pani papier - Sternau wyciągnął z kieszeni list, który odebrał od jej gońca. Podszedł i podał jej pismo. Jej własny list! Załamała się. - Skąd go pan ma? - szepnęła. - Odebraliśmy zabitemu Meksykaninowi. - Zabitemu...? - Z całym oddziałem wpadł w nasze ręce. Wszyscy bez wyjątku zginęli. Ledwo zdołała wykrztusić: - Polegli? To straszne! - Niech się pani uspokoi. Nie warto ich żałować. Zresztą i tak nie dotarliby z listem do celu, gdyż napadliśmy również na pani ojca, kiedy czatował na lorda. Z jego ludzi również nikt nie uszedł z życiem. Czy sam ocalał, nie wiadomo jeszcze. - O Boże, o Boże! - wyjęczała. - Nie wzywaj pani imienia Bożego nadaremnie! Jesteś diabłem, nie możesz się spodziewać pomocy od Boga. Słowa te przywróciły jej nieco energii. - Senior, jesteś w głównej kwaterze mego ojca! - Chce mnie pani przestraszyć? - Uśmiechnął się Sternau. - Jedno moje słowo, a będziesz jeńcem. - Myli się seniorita. Oznajmiam pani, że zbliża się Juarez z wojskiem. Wasza błazenada dobiegła dziś końca. Czy pani przypuszcza, że przybyłem tutaj, nie zapewniwszy sobie bezpieczeństwa? Hacjenda jest otoczona, pod wałami stoi przeszło tysiąc Miksteków. Teraz my mamy was w ręku. - Jeszcze nie! - wykrzyknęła. W obliczu niebezpieczeństwa odzyskała przytomność umysłu. Mimo bólu podbiegła do stołu, chwyciła pistolet i strzeliła do Sternaua, wzywając jednocześnie pomocy. Strzał chybił, Sternau bowiem uskoczył w bok. Za chwilę już leżała powalona rękami Ungera. Jednocześnie rozległo się dokoła hacjendy przeraźliwe wycie. Mikstekowie usłyszeli wystrzał i przyjęli go za umówiony sygnał. Sternau skoczył ku drzwiom. - Nadchodzą! - rzekł. - Trzymaj mocno tę kobietę, najlepiej zamknij się z nią w pokoju! Muszę iść do Arbelleza! Zbiegł po schodach. Dom sprawiał wrażenie gniazda os. Meksykanie biegali w tę i z powrotem i przekrzykiwali się wzajemnie. Na Sternaua w ogóle nie zwrócili uwagi. Przecisnął się między nimi i zszedł do piwnicy. Płonęło tam mdłe światełko. Jakiś mężczyzna stał przy drzwiach na straży. - Kto jest w tej piwnicy? - zapytał Sternau. - Arbellez i... - Gdzie klucz? - przerwał doktor. - Właściwie na górze u seniority. - Właściwie? To znaczy, że jest tutaj. Daj go! Strażnik przyjrzał się Sternauowi