Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zorza wieczorna odbijała się w licznych kałużach w głównej alei, podbarwiając lekko pnie wyraźnie symbolicznych brzóz. Kevin i Weronika powoli omijali kałuże. Niekiedy wyciągała ku niemu rękę, on pomagał jej przeskoczyć niewielkie lustro wody. Można by było dodenić się cudownym powietrzem, gdyby nie paliła tak dużo. Paliła bez przerwy. Ciekawe, pali Chesterfieldy. Ich zapach przywołuje w pamięci tłok przy barze, podpite towarzystwo, nieskrępowane spojrzenia. Chodzi oczywiście o barowych bywalców, nie o nas! Opowiadała o zmarłym marszałku. Czy nie jest dziwne, że o strategicznym pojęciu drugiej wojny światowej mówi się po imieniu, Nikita? Okazuje się, że pojęcie strategiczne, złożone niedawno do grobu przy akompaniamencie salw artyleryjskich i dźwiękach orkiestry, w czasach, gdy było bohaterskim młodzieńcem Nikitą, w dwudziestym drugim roku spotkało wieczorem w górach przy ognisku rozmarzoną dziewczynę, Weronikę. Ognisko płonęło na skale nad przestworzem morskim, na wietrze, który ona nazywa homerowskim, to znaczy wiatrem Odysei... I dalej, jak żyli, do diabła, na ogół wesoło, chociaż dręczyły go koszmary wojny domowej. Może pan wierzyć albo nie, ale byłam świetną tenisistką, cha, cha, mistrzynią Zachodniego Okręgu Wojskowego. Może pani wierzyć lub nie, Weroniko, ale ja również byłem kiedyś mistrzem New Haven Country Club. Ach tak, więc pan także jest tenisistą, miło mi. Zmierzymy się latem, jeżeli nie... Dlaczego „jeżeli nie”?... Tak sobie, no więc się zmierzymy... Proszę mi opowiedzieć o swojej rodzinie. Moją rodziną była jego rodzina. Opowiadała o Gradowych, o wieczorach w Srebrnym Borze, gdzie czasami wydawało się, że w Rosji nic nie zaszło... Co pani powiedziała, Weroniko? Dlaczego pani zamilkła? Po przykrej pauzie powiedziała, że właśnie stamtąd ją zabrano. Co znaczy „zabrano”, droga Weroniko? Aresztowano. Przepraszam, nie rozumiem, chce pani powiedzieć, że aresztowano męża? Słyszałem, że marszałek Gradów cztery lata spędził w wojskowym więzieniu, ale przecież nie mogli aresztować pani? Wciąż się oglądała. Początkowo miał wrażenie, że ogląda wspaniały, gasnący powoli zachód słońca, później pomyślał, że to objaw znerwicowania. Mówiąc o więzieniu wojskowym, nie ma pan na myśli czegoś takiego, jak zamek Monte Cristo, panie pułkowniku? Pracował w kopalni, o mało nie zdechł z głodu. Co się zaś tyczy „pani marszałkowej”, to spędziła ona cztery lata na wyrębie lasu, w paskudnej fabryce wojłoku, w obrzydliwych barakach i... Mówiąc te słowa nie rozglądała się, lecz patrzyła mu prosto w oczy, jakby pytała: „No jak, Kevinie, jak się miewa twoja radziecka Anna Karenina?” Ręka z papierosem i wargi drżały. Gdybyż bodaj na chwilę przytulić się do tych warg! - Dość już tego! - rzuciła papierosa i ruszyła przed siebie nie zwracając uwagi na kałuże. Dopędził ją. - Opowie mi pani dokładniej o tamtych czasach?! - Nie opowiem! - powiedziała ostro. - Ściemnia się, wracajmy do naszych domów. Kilka minut szli szybko bez słowa. Pryskało błoto. Pantofelki na kauczuku i jedwabne pończoszki zachlapały się, ale szelest spódnicy, szelest jej spódnicy... przecież to z Dostojewskiego, Polina i Aleksy... W ich kierunku wlekli się dwaj mężczyźni. Taliaferro chciał odwrócić uwagę Weroniki od przykrych wspomnień. - Proszę spojrzeć na tych mężczyzn. Czyż nie wyglądają jak bohaterowie Turgieniewa? Chór’ i Kalinycz, czyż nie mam racji? Weronika drgnęła nagle i z niechęcią spojrzała na mężczyzn. Rozminęli się. Jakiś czas szli w milczeniu, nagle złapała Taliaferro za rękę: - Boję się, Kevinie, „bohaterów Turgieniewa”! Proszę się obejrzeć! Odwrócił się i zobaczył, że mężczyźni stali i patrzyli za nimi. W zmierzchu nie widać było twarzy, ale tak mogli patrzeć zarówno agenci policji jak i zwykli, ciekawi gajowi. Co chwilę trzeba sobie przypominać osobliwości tego kraju, o wiecznie kwitnącej paranoi. - Czy pan nie rozumie, oni są wszędzie - szeptała Weronika. - Zjawiają się zawsze, kiedy się spotykamy na ulicy Gorkiego. Dzisiaj, kiedy zostałam na bulwarze, przysłali do mnie obrzydliwą staruchę z robótką. A kiedy jechaliśmy tu, nie zauważył pan Pogotowia? Czy pan myśli, że to rzeczywiście było Pogotowie? Zapadł zmrok. Wokół nich nie było już nikogo. Bohaterowie Turgieniewa zniknęli sprzed oczu i z pamięci, wokół nie było żywej duszy. Zapadała już noc, rodzący się księżyc wróżył pomyślność; noc ostatniego tygodnia drugiej wojny światowej, jeżeli nie brać pod uwagę Japonii, a Japonię należało brać pod uwagę. Ale kto już miał głowę do Japonii. Już wśród brzóz błyszczały oczy, tak było. Wzięła go pod rękę i pociągnęła z alei w brzozy. - Do diabła - szepnęła. - Do diabła z nimi wszystkimi - ciągnęła. - Gady, bydlaki! - prawie płakała. - Nie ma nikogo więcej - powiedziała. A on zapomniał o paryskim doświadczeniu, położył jej rękę na ramieniu jak dobremu przyjacielowi. Nie płacz z powodu samotności, chciał powiedzieć, teraz nie jesteś sama, chciał dodać, ale nie powiedział nic. Rozpięła jego płaszcz. - No cóż, proszę, niech pan całuje! - powiedziała. Dotknął jej warg delikatnych, chociaż pachniały papierosami. Rozpięła swój żakiet i bluzkę, guziczki miękkiej kamizelki. Ujął jej pierś. „Chodźmy tam! No, tam, nie widzi pan?” Ujrzał świeżo spiłowany pień. Pewnie robota Choria i Kalinycza. Usiadł. „No, gdzie są one, pańskie guziki?” „Nie ma guzików, to suwak”. „Cha, cha, nigdy czegoś takiego nie widziałam”. „Przepraszam, teraz ja...” Szybko sobie przypomniał paryskie doświadczenie. Jęczała, odchylała głowę do tyłu albo kładła na jego ramieniu. „Gady, bydlaki, macie, macie! - mruczała. - Nienawidzę was, nienawidzę...” „Proszę zapomnieć o nienawiści - tłumaczył czule. - Proszę zapomnieć o wszystkim, kochana Weroniko, nie oddam już pani nikomu...” - Cóż to za baba! - rzekł z nutką uznania Ławrientij Pawłowicz Beria, kiedy Nugzar Lamadze meldował o wyczynach marszałkowej Gradowej. Z Berią zresztą nigdy nie wiadomo, czy się rzeczywiście zachwyca, czy ironizuje złowieszczo. - To prawdziwa rosyjska baba! - kontynuował rozważania Beria. - Pamiętasz, Nugzar: „Konia zatrzyma w biegu, w płonący wejdzie dom...” Powołując się na strofę z Niekrasowa, dość zużytą z powodu zbyt częstego cytowania, Beria mówił tak, jakby nie „konia” i „dom” miał na myśli, lecz coś innego, nieco tylko podobnego w brzmieniu. Plasnął w dłonie, spojrzał ponad binoklami na Nugzara i uśmiechnął się, jakby wyobraził siebie na miejscu zastępcy attache wojskowego Stanów Zjednoczonych. - Mówisz, na pieńku? Nieźle! Lamadze jak zwykle basował szefowi, usiłował odgadnąć kierunek jego myśli, ale sam się nie wypowiadał