Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Odwołać - nic prostszego. Odwo- łać każdy potrafi. Jest to równie proste, jak zabić człowie- ka. Ale przywracać dowódców na ich stanowiska to nie to samo, to tak, jakby chcieć martwego ożywić. No i co, puł- kowniku, myślisz z powrotem postawić mnie na czele kompanii? Nic z tego. Nie jestem godzien. Wszyscy to sły- szeli. Nie masz prawa powierzyć kompanii niegodnemu. A jeżeli na górze dowiedzą się, że nad samą niemal grani- cą dymisjonowałeś pełnoprawnych dowódców kompanii pancernych i na Ich miejsce niegodnych mianowałeś? Co wtedy z tobą będzie? No jak, pomyślałeś o tym? Najlepiej byłoby, gdyby pułkownik skomunikował się z dowódcą mojego batalionu albo pułku: że niby zabierajcie swoją osieroconą kompanię. Ale ćwiczenia się skończyły. Skończyły się równie niespodziewanie, jak się zaczęły. Któż zezwoli na korzystanie z bojowej sieci łączności po zakoń- czeniu manewrów? Ci, którzy pozwalali sobie na takie sa- mowole, w trzydziestym siódmym szli pod mur. Od tego czasu nikomu nie zachciewa się takich żartów. No co tam, pułkowniku? Prowadźże kompanię. A może zapomniałeś już, jak to się robi? A może nigdy nie miałeś z tym do czynienia? Może wychowałeś się w sztabach? Takich puł- kowników jest przecież na kopy. Z boku każda czynność wydaje się błahostką. I nawet prowadzenie kompanii czoł- gów wydaje się bardzo proste. Sęk jednak w tym, że rozkazy należy wydawać zgodnie z nowym regulaminem. Kompania nie składa się z Rosjan, załoga nic nie zrozumie. Albo co gorsza zrozumie na opak. Wtedy nawet helikopter nie od- szuka ich po lasach i bagnach. Czołg to straszliwa masa, może najechać na człowieka, może runąć wraz z mostem, może zatonąć w bagnisku. A zapłata jedna i ta sama. 2fi AKWARIUM Przestałem się uśmiechać. Sytuacja jest poważna i nie ma się co weselić. Skoro tak, to może zasalutować, i: - Czy mogę się odmeldować, towarzyszu pułkowniku? - Tak czy inaczej, jestem tu teraz osobą postronną: ani dowódca, ani podwładny. Wy nawarzyliście tego piwa, wy je spijaj- cie. Zachciało się komenderować, więc, towarzyszu puł- kowniku, komenderujcie. Ale złość bardzo prędko ze mnie opadła. Moja kompania, moi ludzie i maszyny. Choć nie odpowiadam już za kompanię, nie porzucę jej ot tak. - Towarzyszu pułkowniku - poderwałem palce do da- szka - proszę o zezwolenie na ostatnie przeprowadzenie kompanii do miejsca postoju. Coś jakby pożegnanie. - Zgoda - rzucił krótko. Przez chwilę wydawało mi się, że z przyzwyczajenia chce jak zwykle udzielić kilku pouczeń: nie pędź, nie zapalaj się, nie rozciągaj kolum- ny. Ale nie uczynił tego. Może w ogóle nie miał zamiaru, może tylko mi się wydawało. - Tak, tak, prowadźcie kompanię. Traktujcie mój roz- kaz jako jeszcze nieprawomocny. Doprowadzicie kom- panię do koszar i tam ją zdacie. - Rozkaz! - Odwracam się ostro na pięcie, kątem oka dostrzegając uśmieszki w świcie pułkownika. Jakże to tak: prowadźcie kompanię. Świta zdaje sobie sprawę, że regulamin nie przewiduje takiej sytuacji. Albo dowódca godzien jest swego pododdziału i ponosi zań pełną odpo- wiedzialność, albo przeciwnie, jest go niegodny, i wów- czas zostaje z miejsca zdymisjonowany. "Na razie macie dowodzić" - to nie rozwiązanie. Za taką decyzję pułkow- nik może słono zapłacić. Jest to jasne dla mnie, podob- nie jak dla jego świty. Ale tymczasem nie zaprzątam sobie tym głowy. Teraz czeka mnie poważne zadanie. Dowodzę kompanią i w nosie mam, co kto pomyślał, kto jak postąpił i jaka spotka go za to kara. Dowódca musi podporządkować oddział swojej woli, zanim wyda pierwszy rozkaz. Musi spojrzeć na swoich żołnierzy tak, by przez szereg przebieg dreszcz, żeby wszyscy zamarli, aby każdy poczuł, że za moment z ust dowódcy padnie komenda. A komenderuje się w wojs- kach pancernych bez słów. Dwie chorągiewki w dło- niach. Tymi chorągiewkami dowodzę. WIKTOR SUWOROW Biała chorągiewka ostro w górę. To mój pierwszy roz- kaz. Tym krótkim i ostrym gestem przekazałem kompa- nii długi komunikat: "Przed wami - dowódca kompanii! Od tej chwili obo- wiązuje zakaz korzystania z nadajników, aż do pierwsze- go kontaktu z wrogiem! Uwaga...". Rozkazy dzielą się na wstępne oraz wykonawcze. Rozkazem wstępnym dowód- ca niejako chwyta podwładnych w stalowe cugle swojej woli. I ściągając je musi odczekać pięć sekund, zanim wyda rozkaz zasadniczy. Wszyscy muszą znieruchomieć w oczekiwaniu, każdy musi poczuć żelazne wędzidła, lekko drgnąć, muszą zagrać mięśnie, jakby wyprzedza- jąc ostre smagnięcie, każdy musi czekać na następny rozkaz, jak dobry rumak czeka na cięcie szpicrutą. Czerwona chorągiewka w górę, po czym obie - w dwie strony i do dołu. Drgnęła kompania, poszła w rozsypkę, podkutymi buciorami dudniąc po pancerzach. Może chcieli się ze mną w taki sposób pożegnać, może kompania demonstrowała obserwatorom swoje wyszkole- nie, a może po prostu wściekłość poniosła i nie mieli innej możliwości, by ją wyrazić. Ach, gdyby przyszło komuś do głowy włączyć stoper! Ale nawet bez sekundnika wiedzia- łem, że w świcie pułkownika jest niemało czołgistów z pra- wdziwego zdarzenia, czołgistów z krwi i kości, i że każdy z nich w tej chwili lubuje się moimi Azjatami. Sam byłem świadkiem wielu rekordów w wojskach pancernych, znam ich cenę. Widziałem połamane ręce, wybite zęby. Ale teraz szczęście sprzyjało chłopcom! Nie wiem jak, lecz z góry wie- działem, że ani jeden nie zrobi fałszywego kroku, nie po- ślizgnie się, wykonując karkołomny skok do włazu. Wie- działem, że nikomu nie przytrzaśnie palców. Nie tym razem. Dziesięć silników ryknęło zgodnym chórem. Siedzę wysunięty z wieży czołgu prowadzącego