Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W Paryżu umieszczę Ginevrę w jednej z moich klinik. Później będzie mogła studiować. Chce zostać aktorką. - Aktorką? - Tak. Scena może jej dobrze zrobić. To wskazane dla niej. Konieczne! Ona jest w pewnym stopniu podobna do matki. Przypomina ją wieloma zasadniczymi cechami charakteru. - Nie! - zaprotestowała gwałtownie Sara. - Może mi pani nie wierzyć - podjął Gerard - ale tak jest. Obydwie przyszły na świat z niepohamowaną żądzą sławy, chęcią olśniewania ludzi. Biedna Ginevra była krępowana na każdym kroku. Nie znajdowała ujścia dla wygórowanych ambicji, miłości życia, dla swojej bujnej, romantycznej osobowości. - Roześmiał się cicho. - Zmienimy to rychło - powiedział i dodał z ukłonem: - Państwo wybaczą... Odszedł szybko za dziewczyną. - Doktor Gerard odnosi się do swojej pracy z zapałem - zauważyła Sara. - Właśnie! - przyznał Poirot. - Zwróciłem uwagę na ten zapał. Zmarszczyła brwi. - Mimo wszystko jednak nie mogę zgodzić się, że porównuje Ginevrę do tej ohydnej baby. Chociaż... Chociaż raz jeden sama też współczułam starej Boynton. - Kiedy, mademoiselle? - W dzień ich odjazdu z Jerozolimy. Wspominałam panu o tym. Czasami tak się zdarza, że przez chwilę człowiek widzi wszystko na opak. Zna pan to uczucie? Wtedy coś mnie napadło, wściekłam się i kapitalnie wygłupiłam. - Nie! Skąd znowu! Sara zarumieniła się lekko - jak zawsze, gdy wspominała niefortunną rozmowę z panią Boynton. - Uniosłam się wtedy - podjęła - jak gdybym miała szczytną misję do spełnienia! Ale później, kiedy lady Westholme przyjrzała mi się badawczo, mówiąc, że widziała, jak rozmawiałam z tamtą babą, pomyślałam, że słyszała naszą rozmowę. Wtedy wydałam się sobie skończoną idiotką! - Co właściwie powiedziała pani wówczas stara pani Boynton? - zapytał detektyw. - Mogłaby pani powtórzyć słowo po słowie? - Sądzę, że tak. Jej tyrada zrobiła na mnie wrażenie. Powiedziała: "Ja nic nie zapominam. O tym trzeba pamiętać. Nigdy nic nie zapominam: sytuacji, nazwiska, twarzy". - Wzdrygnęła się nerwowo. - Rzuciła to złośliwie, wrogo... I nawet nie patrzała na mnie... Zdaje mi się, że... że i w tej chwili słyszę jej głos. - Czy to aż panią wstrząsnęło? - Aha. Nie jestem lękliwa, ale jej słowa słyszę czasami we śnie i widzę jej twarz złą i triumfującą. Okropność! - Wzdrygnęła się znowu i nieoczekiwanie zwróciła się do detektywa: - Nie powinnam zapewne pytać o to, ale... Proszę pana! Czy odkrył pan coś? - Tak. - Co? - Wargi Sary drżały, gdy zadawała to pytanie. - Wiem, z kim rozmawiał Raymond tamtego wieczoru w Jerozolimie. Ze swoją siostrą. - Z Carol?... Naturalnie! Czy powiedział panu?... Czy pan go pytał?... - Głos odmówił jej posłuszeństwa. Spojrzał na nią poważnie, ze współczuciem. - Tak wiele znaczy to dla pani? - Wszystko od tego zależy. Wszystko! - zawołała i wyprostowała ramiona. - Ale muszę wiedzieć! - Raymond powiedział - zaczął cicho detektyw - że tamtej nocy on i jego siostra ulegli histerii. Byli do cna wyczerpani nerwowo. Z rana, jak twierdzi, obydwoje zdali sobie sprawę z absurdalności takiego pomysłu. - Aa... Rozumiem. - Panno Saro - podjął łagodnie Poirot. - Może mi pani powiedzieć, czego obawia się pani tak bardzo? Zwróciła ku niemu twarz pobladłą, pełną rozpaczy. - Tamtego popołudnia byliśmy... byliśmy razem... On wcześniej poszedł do obozu, ale przedtem... Przedtem powiedział, że musi coś zrobić. Zaraz! Dopóki mu nie zabraknie odwagi! Myślałam, że chce... chce jej powiedzieć, ale... Jeżeli rzeczywiście chciał... - ponownie głos odmówił jej posłuszeństwa i Sara stała sztywno, starając się opanować. ROZDZIAŁ XX Nadine Boynton wyszła z hotelu i przystanęła, rozglądając się niepewnie. W tej chwili obok niej zjawił się pan Cope - rycerz skory zawsze do służenia swojej damie. - Może pójdziemy w tę stronę - zaproponował. - Sądzę, że tam będzie najprzyjemniej. Szli obok siebie, a pan Cope mówił. Słowa płynęły z jego ust gładko, chociaż trochę monotonnie. Nie wiadomo, czy zdawał sobie sprawę, że Nadine nie słucha. Przerwała mu raptownie, gdy skręcili na kamienisty, usiany kwiatami stok wzgórza. - Jefferson, muszę z tobą pomówić. Twarz miała bardzo bladą. - Oczywiście, kochana! Naturalnie. Nie krępuj się. Mnie możesz wszystko powiedzieć. - Bystrzejszy jesteś, niż sądziłam... Wiesz, co mam ci do powiedzenia, prawda? - Nowe warunki tworzą nowe sytuacje - odparł Amerykanin. - To pewne. Odnoszę wrażenie, bardzo wyraźne wrażenie, że w obecnych warunkach trzeba rozważyć ponownie naszą decyzję. Musisz, Nadine, postąpić tak, jak to uważasz za słuszne. - Jaki ty jesteś dobry, Jefferson! - zawołała do głębi wzruszona. - Jaki wyrozumiały! Źle cię potraktowałam. Powiedziałabym nawet, haniebnie. - Słuchaj, Nadine. Postawmy sprawę jasno i uczciwie. Od początku rozumiałem dobrze, na ile mogę sobie z tobą pozwolić. Od początku miałem dla ciebie szacunek i serdeczne przywiązanie. Pragnąłem tylko twojego szczęścia, nic więcej. Później bywałem bliski szaleństwa, bo widziałem, że jesteś nieszczęśliwa. Przyznaję otwarcie, że winiłem za to Lennoxa. Sądziłem, że nie zasługuje na ciebie, ponieważ wygląda na to, że nie zależy mu na twoim szczęściu. Umilkł na chwilę, by zaczerpnąć tchu. Później mówił dalej: - Dziś, po wycieczce do Petry, zdaję sobie sprawę, że Lennox nie był zapewne aż tak winien, jak sądziłem. Nie chciałbym mówić źle o zmarłej, ale podejrzewam, że twoja świekra była osobą niezwykle trudną we współżyciu. - Tak