Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nie znaleziono jej ani w podziemiach zamku, ani w Czerwonym Klasztorze, ani na Morawach. Kowalczyk popatrzył na mnie spod oka. - Jednym słowem liczy pan na pomoc policji w dalszych poszukiwaniach. I to wtedy, gdy jeszcze nie odnaleźliśmy straconego przez panów skarbu Inków, zamkniętego w trzech skrzynkach. No i nie dopadliśmy Józefa Żuka, który zapewne wiele by nam wyjaśnił. Obruszyłem się. - Nie proszę policji o żadną dodatkową pomoc. Wydaje mi się, że wraz z przyjaciółmi rozwiążemy tę nową zagadkę! - Brawo! - klasnął w dłonie nadinspektor. - Nie zapominajcie tylko o tym, że to “rozwiązywanie zagadki” może okazać się bardzo niebezpieczne. - Na pewno nie zapomnimy. - To dobrze. Proszę jednak, gdyby wynikły jakieś trudności czy niebezpieczeństwa, o kontakt z nami. - Ależ oczywiście, panie nadinspektorze. Żegnany serdecznym uściskiem dłoni Kowalczyka i kłębami dymu jego fai wyszedłem z gościnnego gabinetu. Prosto z komendy pojechałem do pani Skalskiej, oddać jej klucze od willi. - Matko Boska - przeraziła się widząc opatrunek na mej głowie - to znów ta willa! Uśmiechnąłem się: - Po trosze pani zgadła. Ale to bardziej skutki mej nieuwagi niż pecha ciążącego nad skądinąd sympatyczną willą. - Nie - starsza pani potrząsnęła głową - tam coś musi być. Już dawno powinnam ją sprzedać. No nic, zapraszam pana na herbatę i konfiturki. Tak to popijając świetną herbatę i kosztując konfitur według dawnego przepisu musiałem wysłuchać historii o wszystkich większych i mniejszych nieszczęściach, które przytrafiły się wynajmującym willę przy Malinowej. Pan Tomasz bardzo przejął się napadem na mnie. Ale jeszcze bardziej zainteresowała go moja utracona zdobycz. - Sześć fotografii jednej ściany zamku! Czyżby szukano tam zamaskowanego wejścia do schowka? Nie, ponieważ cały zamek został dokładnie przejrzany i odrestaurowany. Co to wszystko może znaczyć? Nie mogliśmy dać na to pytanie sensownej odpowiedzi. Nawet myśleliśmy przez chwilę, że zdjęcia to fałszywy trop, podrzucony specjalnie, aby odwrócić naszą i policji uwagę od prawdziwych poczynań Żuka. Ale odrzuciliśmy ten pomysł. Fałszywe tropy podrzuca się w miejscach łatwych do odkrycia, a nie chowa w szczeliny, gdzie są znajdowane tylko przez przypadek. - Co więc planujesz, Pawełku? - odezwał się szef po chwili milczenia. Zastanowiłem się. - Odczekam jeszcze parę dni. Może wyjaśni się sprawa Żuka i trzech, jak to pan nazwał, puzder ze skarbem Inków. Potem wezmę kilka dni urlopu i przejadę się do Niedzicy. Może na miejscu uda mi się odkryć coś ciekawego. Pan Tomasz zaśmiał się. - No cóż, życzę ci powodzenia i pamiętaj, że możesz zawsze na mnie liczyć. Chociaż przyznam, że dwa skarby Inków to trochę za dużo jak na mój zdrowy rozsądek! Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. ROZDZIAŁ CZWARTY ZOŚKA I JANUSZ • LEGENDA O BIAŁYM JAKUBIE • ZŁOTY KROKODYLEK • ZOŚKA W AKCJI • JANUSZ W ROLI ŻEBRAKA • ZBIERAM OWOCE OBURZENIA • JÓZEF ŻUK NAMIERZONY Wieczorem do moich drzwi zadzwonił domofon. - A kogóż tu diabli niosą? - z niechęcią podniosłem się od arcyciekawej partii szachów, którą rozgrywałem z Januszem. Już, już zwycięstwo było moje, a tu domofon! - Słucham! - Tu Tomasz. Przywiozłem ci znajomą... Otworzyłem drzwi. Winda podjechała. Wysiadł z niej pan Tomasz i... Zośka! Jego ukochana siostrzenica, która brała chlubny udział w kilku naszych przygodach. - Witaj! A ty nie w Łodzi? Zaśmiała się. - Detektywistyczny nos nie zawiódł mnie, że u wujka znów szykuje się coś ciekawego. Wybrałam więc wyjazd do Warszawy zamiast żeglarskiej włóczęgi po Mazurach z moim braciszkiem Jackiem. - Wchodźcie, wchodźcie. Za plecami usłyszałem delikatne chrząknięcie. Zreflektowałem się: - Ach, prawda. Wy się jeszcze nie znacie! To Zosia, siostrzenica pana Tomasza i pogromczyni złych charakterów; a to Janusz, bez którego zwinności prawdopodobnie do dzisiaj siedzielibyśmy zamknięci w jaskini. - A wiem, słyszałam od wujka - Zośka wyciągnęła rękę do Janusza. Ten podał swoją, ale widocznie dostrzegł coś w spojrzeniu Zośki, bo chwycił swe szwedki i wsparł się na nich recytując jak kiedyś na powitanie ze mną. - Jestem chory na “mgdz”. Mózgowe porażenie dziecięce. Po łacinie nazywa się to paralysis cerebralis infatum, po angielsku cerebral palsy. Moje przyjście na świat przeciągało się ponad miarę i stąd nastąpiło niedokrwienie mózgu. A gdy się już urodziłem, to leżałem “sztywnym bykiem” przez dwa lata. Gdyby nic szczególna troska rodziców, leżałbym pewnie do dziś, a może nawet do śmierci. No, ale może przejdziemy do weselszych rzeczy: mając dwa lata usiadłem, a mając trzy stanąłem opierając się o poręcz łóżeczka. Pierwszy krok zrobiłem mając pięć lat. W wieku lat siedmiu już chodziłem trzymając się balonika. Teraz wystarczają mi one - stuknął szwedkami. - Jeśli nie liczyć ich, ortopedycznych butów i szkieł w okularach, grubych jak dna butelek, to jest ze mnie chłopak jak się patrzy! - zaśmiał się gorzko. - Przepraszam - zaczerwieniła się Zośka - ja nie myślałam nic złego. Wujek mówił, że opowiesz mi o waszych perypetiach z fałszywymi peruwiańskimi naukowcami. Jak doszło do odkrycia schowka ze złotem Inków? Teraz zaczerwienił się Janusz. - Ja? Dlaczego ja mam opowiadać? Jest tutaj pan Paweł. Ziewnąłem