Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wydobył wielki miecz i spiął wierzchowca ostrogą. Dwukrotnie wymienił ciosy z Conanem, po czym minęli się z rozpędu i jeszcze raz zawrócili konie. Z jednego z wozów karawany jakiś bandyta skoczył z nożem na Cymmerianina, ten jednak jednym ciosem niemalże przepołowił go w powietrzu. Za chwilę barbarzyńca zderzył się z Hyperborejczykiem. Koń Conana zatoczył się przygniatając nogę Cymmerianina do drewnianego boku wozu. Ze stłumionym okrzykiem gniewu i nienawiści Conan zadał cios na odlew, trafiając Hyperborejczyka w skroń i strącając mu hełm z głowy. Jego własny koń stanął dęba, a Conan zeskoczył na ziemię i wtoczył pod wóz, uciekając przed kopytami rozszalałych wierzchowców. Udo przeszywał mu silny ból, jednak szybkie spojrzenie upewniło go, że kość jest cała, a krwawienie niewielkie. Usłyszał trąbienie rogu i tupot kopyt oddalających się koni. Wyczołgał się spod wozu i zobaczył, że bandyci umykają, przerzuciwszy przez siodła paru porwanych wędrowców. Kulejąc i sycząc z bólu, powlókł się wzdłuż wozów ku jęczącym kobietom i krzyczącym rannym. — Kalia! Gdzie jesteś? — zawołał. Podjechała prowadząc jego konia. — Kiedy zobaczyłam co się dzieje, myślałam, że już po tobie — powiedziała. — Na szczęście wtoczyłeś się pod wóz. Podała mu wodze, a Conan krzywiąc się z bólu wdrapał się na siodło. — Spisywałem się lepiej w walce — powiedział krytycznie — ale przynajmniej żyję. Jesteś ranna? — W każdym razie nic nie czuję. Ty zobacz. Obróciła się w siodle. Conan przyjrzał się jej skąpo odzianemu ciału. — Nie widzę żadnych ran. Na tobie nie dałoby się ich ukryć. Ilu ludzi straciliśmy? — Czy to ważne? — odrzuciła. — Zobaczmy, co z Vulpiem i Ryulą. Podjechali truchtem do mniejszych wozów. Jak można się było spodziewać, cyrkowcy lamentowali chórem. Wśród nich znajdowały się najpiękniejsze kobiety w karawanie. Znaleźli Vulpia pochylonego nad martwym bandytą. Właśnie wyciągał z jego gardła jeden ze swoich sztyletów. Gdy zbliżyli się do niego, sztukmistrz podniósł ku nim wzrok, w którym malowało się cierpienie. — Porwali Ryulę! — powiedział gorączkowo. — Jeden z tych łotrów przerzucił ją sobie przez siodło jak worek mąki, a mnie nie został ani jeden sztylet! — Taka zwinna jak węgorz kobieta dała się porwać? — spytała Kalia. — Dostała od tyłu w głowę drzewcem włóczni, gdy pomagała wstać przyjaciółce — odpowiedział Vulpio. Ujrzał, że inny bandyta próbuje wstać, i cisnął w niegosztyletem, trafiając w oko. — Była ogłuszona, kiedy wciągnięto ją na konia. Musimy ruszać za nimi w pościg. — Nie musisz mi tego mówić — odparł Conan. — Zamierzamy dopaść tych łotrów. Znajdź dobrego konia i jedziemy. Ujrzeli zbliżającą się od czoła karawany grupę jeźdźców. Prowadzili ich Hazdral i Burra. — Co się tu stało? — spytał przywódca karawany. — Porwano kilka kobiet — powiedział Conan. — Ruszamy w pościg. — Nic podobnego — odparł Hazdral. — Mamy lepsze rzeczy do roboty, niż ratowanie jakichś cyrkówek. Mam dość kłopotów z obrabowanymi kupcami. Dołączcie do pozostałych strażników. — Ruszamy za bandytami — warknął Conan. — Kalia również. Co do strażników… — z pogardą powiódł wzrokiem po Burrze i pozostałych — …nie widzę, by którykolwiek miał zakrwawioną broń. Burra podjechał do Conana. — Za dobry jesteś, żeby dalej z nami jechać, dzikusie? — spytał groźnie. — Dosyć mam twojej bezczelności! Zaczął wyciągać miecz z pochwy. Zdążył wydobyć go do połowy, gdy Conan ściął mu głowę. Spadła na ziemię razem z dwoma kawałkami wąsów. — Proszę — powiedział Conan do Hazdrala. — Zarobiłem na swoją zapłatę — twoja karawana jest teraz o wiele bezpieczniejsza. Możesz jednak zatrzymać swoje złoto, grubasie — gniewnie powiódł wzrokiem po pozostałych strażnikach. — Ktoś jeszcze chce mi się naprzykrzać? — Odpowiedziało mu milczenie. Wszyscy unikali jego wzroku. — I bardzo dobrze. Wiele koni pozostało bez jeźdźców. Conan, Kalia, Vulpio i czterech innych akrobatów, którzy postanowili przyłączyć się do pościgu, spiesznie zebrali trochę zapasów, wsiedli na konie i ruszyli pod wodzą Cymmerianina. Nim minęła godzina, Conan nakazał postój. — Robi się za ciemno, by dziś dalej ich ścigać — stwierdził. — Ależ oni się nie zatrzymają! — zaprotestował Vulpio. — Zanim wzejdzie słońce, wyprzedzą nas o wiele godzin. — To prawda — rzekł z niezmąconym spokojem Conan. — Jeśli jednak teraz ruszymy dalej, możemy całkowicie zgubić ich trop. Lepiej trzymać się ich śladu od samego świtu, niż szukać go jutro przez cały dzień. — Ma rację — poparła go Kalia. — Rozbijamy tu obóz. Pozostali cyrkowcy szemrali i przeklinali, lecz wypełnili rozkaz Conana. Kiedy spętano konie, Kalia podeszła do Cymmerianina. — Ten, którego strąciłeś z konia, to był Hyperborejczyk, prawda? — spytała. — Tak. Następnym razem będzie ostrożniejszy, wchodząc mi w drogę. Nie wątpię, że niedługo zobaczymy Aksandriasa i Taharkę — ujrzawszy błysk w jej oku, dodał: — Może okaże się, że jest z nimi setka innych. Musimy się dobrze zastanowić, co dalej. Taharka wyszedł z jaskini by przyjrzeć się nowym łupom. Juki z towarem i półprzytomnych łudzi zwalano na trawę. Rosła na niej sterta jaskrawych tkanin, błyszczących metali i białych ciał. — Dobry połów — powiedział herszt do zsiadającego z konia Kuulva. Zauważył zakrwawiony bandaż, owinięty wokół głowy swego zastępcy. — Natknąłeś się na opór? — Niewielki, lecz jeden ze strażników popisał się lepiej niż cała reszta — odparł Kuulvo. — Był to ten cymmeriański młodzik, którego spotkaliśmy w Crotonie. Na Ymira, jeszcze mi dźwięczy w uszach po jego ciosie. Gdybym nie miał na głowie dobrego hełmu… — Cymmerianin? — rzekł Taharka. — Któż to jest? Dlaczego się włóczy za nami? Usłyszał te słowa Aksandrias, nachylający się nad jedną z jęczących kobiet. — Była z nim jednooka dziewczyna? — w jego oczach znów pojawił się błędny wyraz. — Nie widziałem jej — odpowiedział Hyperborejczyk wzruszając ramionami tak, że zazgrzytała jego karacena. — Ja ją widziałem — powiedział Stygijczyk o zwierzęcej twarzy i w hełmie z błękitnej stali. — Półnaga dziewka w przepasce na oku? Była tam