Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Chadzał dostojnie kot pani Elizy, regularnie podtruwany przez rodzinę Michalskich, a mimo to w doskonałym zdrowiu. I te osadzone w kamienicznym życiu zwierzęta zaczynały nabierać symbolicznych znaczeń. Wyrażały — w sposób nieczytelny dla swych właścicieli — pewną ciągłość życia kamienicy. W świetle dość bezpiecznego bytowania tej zwierzyny dom na Miłej stawał się teatrem, w którym trwał nieprzerwany spektakl nienawiści. Ale, jak to bywa w teatrze, przedstawienia wymagały świadków aktorskiej maestrii. Gdy zabrakło spragnionych uciechy widzów, gasły sceniczne światła, a zmęczeni bohaterowie powracali do prawdziwej rzeczywistości. Karmili swoje zwierzęta, a potem sami zasiadali do wspólnego posiłku. I nawet gdy jedli dwie różne zupy, byli sobie potrzebni. Być może jutro trzeba będzie od nowa utrwalać animozje i pretensje. Bez nich kamienica stałaby się martwym, ceglanym domem. Zwykłym zbiorem mieszkań, w których czyta się gazety, obiera kartofle na obiad i umiera z nudów. <*» Zadzwoniłam do Lindy. — Piszę chyba opowiadanie — rozpoczęłam nieśmiało. — Coś na kształt pamiętnika zrozpaczonej matki? — zapytała. — Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? — Ten twój dzisiejszy telefon... Zupełnie o nim zapomniałam. — Ach, to nie chodziło o nas — skłamałam szybko. — To dobrze. Bo jak pytasz o przeszłość, to musisz dać mi .trochę czasu. Nie mogę ci powiedzieć, jaką byłaś matką, w pięć minut przed wykładem... — Oczywiście! Poczekam, aż się skończą twoje wykłady -— próbowałam zażartować. — To o czym piszesz? 237 — Przeczytasz. Wyślę ci e-mailem. — Przeczytam. — Kocham cię. — Ja też. „Biedna Linda. Nie nauczyłam jej mówić o uczuciach" — myślałam, przygotowując się do snu. I natychmiast zrozumiałam, że w tym smutnym fakcie też jest jakaś wiedza o moim macierzyństwie. Ale taka, że nerwowo i niedokładnie umyłam zęby, pospiesznie wciągnęłam piżamę na lewą stronę, zrezygnowałam z kremu na noc, a potem, bez sięgania po książkę, zanurzyłam się w wykrochmalonej pościeli pani Morgen, szybko chowając twarz w poduszce. — Cccałe Bbbbączki się bbawią w rrremizie — naczelny z zaniepokojeniem w oczach wręczał mi zaproszenie dla dwóch osób. Wiedział, że dwie osoby w moim życiu to tłok. — Kkkkkar-nawał, pppani Haniu. — Skoro całe Bączki... — Czytałam ozdobny blankiet z uwagą. — Ppprzyjdzie ppani? Bo ja mumuszę. — Żona chce potańczyć? — spytałam domyślnie. — Tttak. Babardzo — dodał z ogromnym rozżaleniem. — Przyjdę — zdecydowałam. Wracałam do domu w podniosłym nastroju. Widok samochodu Igora opartego o „Tłumiki. Galwanizacja. Szybko i tanio. Robert Rot" potraktowałam jako dobry znak. „Zaproszę go!" — uznałam, choć, szczerze mówiąc, ta myśl nie opuszczała mnie od chwili, gdy Jerzy Jeżyna wspomniał o balu. Okazało się, że okna mieszkania Igora przesłaniaj ą dwie grube kotary stojące, jak zawsze w takich sytuacjach, na straży moralnego porządku ulicy. Delikatne pukanie i nagła cisza za drzwiami nie pozostawiały złudzeń, że nikt tu na mnie nie czeka i nikt nie otworzy. „Bo też któż miałby to zrobić?" — drwiłam w myślach, wolno 238 wracając do siebie. Przecież nie Igor, zajęty, tego akurut byłam pewna, dokładną obdukcją biustu panny Mańkowskiej, nowej wuefistki z gimnazjum, od której różniłam się liczbądwadzieściii. Liczba dwadzieścia oznaczała moją przewagę metrykalną i wagową, i wzrostową. Gdyby nie liczba dwadzieścia, byłabym n> czka w toczkę jak panna Mańkowska. Tym bardziej nie mogłaby mi otworzyć drzwi wspomniana panna, odarta ze swojego, że tak powiem, gimnastycznego odzienia. W redakcji już od dwóch tygodni komentowano kontuzje, które wuefistka skwapliwie odnosiła na własnych lekcjach, aby w ten prosty sposób trafić na dyżur doktora Nowickiego. Byłam na niego zła. Bo skoro z racji zawodu znał wszystkie kosteczki nieszczęsnej nauczycielki, to czy musiał teraz, w biaty dzień, a raczej w gasnące popołudnie, wyczyniać z nią na swoim materacu te różne nieprzyzwoite w jego wieku cielesne ćwiczenia? I dlaczego robił to w momencie, gdy niosłam mu dobrą nowinę? Dobrą nowinę w postaci zaproszenia z pieczątką burmistrza porwałam na drobny mak i rozsiałam po chodniku. Z oczu płynęły mi łzy, jakby strzępy kredowego papieru były prochami Igora, a śnieżny chodnik oceanem, na którym mój przyjaciel znalazł kres swej wędrówki. Widziałam to w jakimś filmie. I wówczas też płakałam. Tylko wtedy płakałam nad tąpięknąblondynką pozostawioną samej sobie, a teraz nad sobą i trochę ze złości, jaką budziła we mnie panna Mańkowska. — O, Frau Włodek! — Ucieszył się Karol Morgen na mój widok. Gdy podeszłam bliżej, przestał się uśmiechać. — Frau hat kłopoty? — Stał wciśnięty w futrynę drzwi i puszczał wielkie kłęby dymu z fajranta. — Ich mam auch kłopoty. Idę do wojska. Pomyślałam, że z wojska się kiedyś wychodzi, a ze złudzeń nie. Ale nie powiedziałam mu tego. Po co? Każdy musi sam przejść swój bojowy szlak. Karol Morgen też. Uśmiechnęłam się do niego ze smutkiem. — Polska armia czy Bundeswehra? — spytałam miłym s/cp tem. — Selbstverstanden, że nasza! — Zaperzył się. 239 „Ciekawe, która dla Karola Morgena jest »nasza«?" — zastanawiałam się, robiąc Blondynowi szybki obiad z dwóch dań