Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
O ile Czesia zdobił brzuch, o tyle Piotrek był niezwykle wysportowany. Jego twarz często przypominała maskę rzymskiego boga. Nawet w chwilach największego rozluźnienia jego oczy pozostawały czujne. Z Piotrkiem służyłem w tym samym plutonie w czerwonych beretach. Czesia poznałem dzięki Piotrkowi. Okazało się, że Czesio też był w beretach, tyle że dwadzieścia lat wcześniej. Zdążył w tym czasie ożenić się i rozwieść. Przyjrzałem się łajbie, którą przypłynęli. Był to wiekowy już jacht Orion noszący nazwę “Ogarek”. - Chłopaki! Czym wy płyniecie? - pytałem zdumiony. Oglądałem jacht z mieszanymi uczuciami. Widać było po jego wielokrotnie łatanym dziobie, że przeszedł niejedno. Żagle mogły być starsze od samego kadłuba i trzymały się chyba tylko dzięki temu, że miały na sobie dwie warstwy łat. Szoty były poprzecierane wszędzie tam, gdzie przechodziły przez kipy lub miały styczność z kabestanem. Jedyne co zadowalało, to porządnie naciągnięte wanty i sztagi. Widziałem w tym rękę Czesia, szkutnika. Chłopaki z błyskami rozbawienia w oczach obserwowali moją zdębiała minę. - Zapatrzyłeś się w naszego “Ogarka”? - pytał Czesio. - My też się zakochaliśmy w tym cudzie od pierwszego wejrzenia - opowiadał Piotrek. - Jacht dostaliśmy dzień później, poprzednia załoga miała jakieś problemy. Nie zdążyliśmy jeszcze tu wszystkiego naprawić, bo śpieszyliśmy się na spotkanie z tobą. Zawsze staraliśmy się wynajmować łajby, których nikt nie chciał lub trzeba je było przetransportować z jednego portu do drugiego pomiędzy jednym a drugim czarterem. Bosmani ze wszystkich przystani znali Czesia i wiedzieli, że w ciągu pięciu dni potrafi nawet z najgorszej krypy uczynić cudo. Chętnie wypożyczali mu łódki, z czego skwapliwie korzystaliśmy ja i Piotrek. Przy okazji sami wiele się nauczyliśmy. Ta wiedza przydała się w czasie regat z Baturą w Mikołajkach. - Dobra, pakuj manele i chodź do nas - powiedział Piotrek. - Trzeba czym prędzej uciekać z tego portu. Musimy jeszcze dzisiaj spłynąć z Ryńskiego na Tałty i szturmować kanały. Dni są długie, więc może uda się jeszcze dzisiaj dostać na Jagodne. - Ja może wyskoczę do miasta coś załatwić - zaproponował Czesio. Jego język już nerwowo krążył w kącikach ust. Widziałem, że chce wyskoczyć na małe piwko. - Niestety, chłopaki, w tym roku mój udział w wyprawie może opóźnić się o parę dni. Mam robotę - rzekłem. - Eee...! - mruknęli obaj. - Wujku! Już jestem - nadbiegła Zosia. Od razu pod wpływem spojrzenia Piotrka zapłoniła się po czubki uszu. - Ładną masz robotę, wujku! - od razu Czesio wykorzystał okazję, żeby się podśmiewać ze mnie. - Szanowna pani to zapewne słynna “robota” Pawła, a ja jestem Czesław - udając szarmancję ucałował dziewczynę w dłoń. Zosia nie znała stylu dowcipów Czesia, więc się prawie śmiertelnie obraziła. Została jednak przy nas, jakby zaczarowana wzrokiem Piotrka. W tym czasie doszedł Jacek. - Paweł! To wszystko twoje? Może założyłeś przedszkole? - Czesio nie dawał mi spokoju. W końcu wszystko wyjaśniłem chłopakom. Okazało się, że za cztery dni muszą oddać łódkę w Węgorzewie. Byłem zmartwiony, bo wiedziałem, że w tym roku już sobie nie pożegluję. Opowiedziałem im o tajemnicy, jaka sprowadziła mnie nad jeziora. Zainteresowała ich ta historia. - Może się spotkamy, jak oddamy “Ogarka” w Węgorzewie - zaproponował Piotrek. - Zrobię sobie bazę wypadową w schronisku w Twierdzy Boyen w Giżycku i tam się spotkamy - odpowiedziałem z radością. Zosia chyba była również uradowana. Oczywiście udawała, że nie spostrzega Piotrka. Jednak ja, Czesio i Jacek mieliśmy niezły ubaw. Gdy nie patrzyła w naszą stronę porozumiewawczo uśmiechaliśmy się do siebie. Pożegnałem się z kolegami i razem z młodzieżą ruszyłem do Giżycka. Gdy byliśmy w mieście musieliśmy pojechać okrężną drogą, żeby ominąć otwarty most obrotowy na Kanale Łuczańskim i poszliśmy na późny już obiad do baru “Omega”. Jest to chyba ostatni bar mleczny na wschód od Wisły. Jeszcze z rzadka można tam usłyszeć okrzyk: “Leniwe dwa razy, proszę!”. Dodatkowy atut tej jadłodalni to niskie ceny i kotlety schabowe wielkości dłoni. Tym razem schabowe przeszły nam koło nosa. Panienka podająca dania powiedziała, że się skończyły. Pozostało nam zjeść trochę łykowate kotlety drobiowe. Po obiedzie uzupełniliśmy zapasy żywności i pojechaliśmy przez most obrotowy do Twierdzy Boyen. Po drodze zrobiłem dzieciakom test na inteligencję. - Droga młodzieży, most obrotowy i Twierdza Boyen powstały w drugiej połowie XIX wieku. Zgadnijcie, przed kim miała bronić ta twierdza? - Twierdza stoi na wyspie pomiędzy dwoma kanałami, Niegocińskim i Łuczańskim. Obrońcy byli zabezpieczeni ze wszystkich stron - odpowiedział Jacek. - Obsługa mostu znajduje się po zachodniej stronie. Myślę, że Prusacy bali się ataku ze wschodu - dopowiedziała Zosia. Przytaknąłem i dałem klaksonem sygnał, bo wjeżdżaliśmy do Twierdzy Boyen. Minęliśmy główną bramę i przez zasypaną fosę koło kaponiery, gdzie znajduje się klub “Tequilla”, wjechaliśmy do środka. Od razu zatrzymaliśmy się koło piętrowego koszarowca. W jego piwnicy jest muzeum, na parterze dojrzewalnia serów (wcale nie czuć) i biuro Towarzystwa Miłośników Twierdzy Boyen, a na piętrze schronisko. Właśnie stanęliśmy u stóp stromych i szerokich schodów prowadzących na piętro, gdy usłyszałem fragment rozmowy. - Przecież pies nikogo nie pogryzie, to jest spokojne zwierzę - tłumaczył jakiś mężczyzna. - To dziwne, że pana piesek pogonił tamtego wilczura i przegnał dobermana, ale tu nie może być walk psów - stanowczo odpowiedziała kobieta. Powoli wchodziliśmy po schodach. Spojrzałem w górę i zobaczyłem amerykańskie, wysokie wojskowe buty. Reszta ubrania wysokiego, szczupłego mężczyzny ostrzyżonego na zero jako żywo przypominała wizerunek amerykańskiego żołnierza. Obok widziałem rudego, prawie żółtego psa z długim zakręconym ogonem, którym w czasie dyskusji powoli merdał. Coś mnie tknęło. Cofnąłem się