Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

cale, tymczasem ten mężczyzna dorównywał mu wzrostem. Nosił gustowny szary garnitur, prążkowany krawat, białą koszulę - wszystko co prawda pożyczone, ale prezydent o tym nie wiedział. Świeżo ogolony, spalona słońcem twarz o kamiennym wyrazie, spokojne szare oczy, wrażenie siły i cierpliwości. - Późno? Bo ja wiem. Ożeniłem się w wieku trzydziestu lat; Myra miała dwadzieścia jeden. Byłem wówczas młodym profesorem... Myśleliśmy o skompletowaniu rodziny w ciągu dwóch, trzech lat, ale tak się nie stało. Czekaliśmy. Zdaniem lekarzy nie było żadnych przeciwwskazań... I po dziesięciu latach małżeństwa przyszedł na świat Simon. Miałem czterdziestkę, Myra trzydzieści jeden. To nasze jedno jedyne dziecko... Simon. - Bardzo go pan kocha, prawda? Prezydent Cormack popatrzył na Quinna zdumiony. Pytanie wprawiło go w osłupienie. Wiedział o przemożnej niechęci Odella do dwójki własnych dorosłych dzieci, nigdy się jednak nie zastanawiał, jak bardzo kocha swego jedynaka. Wstał, obszedł biurko i przysiadł na krawędzi krzesła, znacznie bliżej Quinna. - Jest dla mnie wszystkim, panie Quinn, dla nas obojga. Proszę go nam sprowadzić do domu. - Niech mi pan coś opowie o jego dzieciństwie, kiedy był mały. Prezydent poderwał się. - Mam zdjęcie! - obwieścił triumfalnie. Z sekretarzyka, do którego podszedł, zdjął fotografię w ramce. przedstawiała silnego, cztero lub pięcioletniego brzdąca w kąpielówkach, stojącego na plaży z wiaderkiem i łopatką, a tuż za nim, roześmiany od ucha do ucha, kucał dumny ojciec. - Zrobione w Nantucket w siedemdziesiątym piątym. Akurat zostałem wybrany na członka Kongresu w New Haven. - Proszę mi opowiedzieć o Nantucket - wtrącił łagodnie Quinn. Prezydent mówił godzinę. Chyba poczuł się lepiej. Kiedy Quinn wstał, zbierając się do wyjścia, Cormack naskrobał na bloczku numer telefonu i wręczył go swemu gościowi. - To mój prywatny numer. Niewiele osób go zna. Jestem pod nim uchwytny o każdej porze dnia i nocy... - Wyciągnął dłoń na pożegnanie. - Powodzenia, panie Quinn. Niech Bóg pana prowadzi próbował zapanować nad sobą. Quinn skłonił się i pospiesznie wyszedł. Widział już takie reakcje; nadzieja, ta potworna nadzieja. Podczas gdy Quinn wciąż siedział w łazience, Philip Kelly wrócił do Edgar Hoover Building, gdzie miał nań czekać jego zastępca, Kevin Brown. Wiele ich łączyło, dlatego tak nalegał na tę nominację. Kevin był już w biurze i czytał akta Quinna. Kelly zerknął na nie w przelocie i usiadł. - A więc to jest nasz as. Co o nim myślisz? - Walczył wcale dzielnie - przyznał Brown. - A poza tym kuty na cztery nogi. Jedyna rzecz, jaka mi się u faceta naprawdę podoba, to nazwisko. - No cóż, wciągnęli go w tę robotę za plecami FBI - stwierdził Kelly. - Don Edmonds nie protestował. Być może bierze poprawkę na to, że jeśli wszystko źle pójdzie... Tak czy owak sukinsyny, które to zrobiły, złamały co najmniej trzy amerykańskie prawa. I chociaż do incydentu doszło na terytorium brytyjskim, nasze Biuro w dalszym ciągu sprawuje jurysdykcję. Nie chcę, żeby to jojo, Quinn, działał na własną rękę, bez żadnego nadzoru, choćby nie wiem kto tak uważał. - Racja - przystał Brown. - Znasz Patricka Seymoura, człowieka Biura w Londynie? - Ze słyszenia - mruknął Brown. - Jest w dobrej komitywie z Brytyjczykami. Może nawet za dobrej. Wyrazy uwielbienia Kevina Browna - niegdyś pracownika policji bostońskiej, Irlandczyka jak Kelly - do Wielkiej Brytanii i Brytyjczyków spokojnie zmieściłyby się na rewersie znaczka pocztowego, a i to jeszcze zostałoby sporo wolnego miejsca. Nie dlatego, żeby miał słabość do ludzi z IRA; capnął nawet dwóch handlujących z nimi dostawców broni, którzy jednak nie powędrowali za kratki, bo wszystko skończyło się w sądzie. Był staroświeckim, przestrzegającym prawa oficerem i nie chciał mieć nic wspólnego z przestępcami jakiegokolwiek pokroju. Pamiętał, jak w dzieciństwie spędzonym w slumsach Bostonu z szeroko otwartymi oczami słuchał opowieści babki o ludziach mrących w okresie głodu 1849 roku z ustami zielonymi od jedzenia trawy, o szubienicach i strzelaninie w roku 1916. Irlandia, której nigdy nie odwiedził, jawiła mu się jako kraina mgieł i łagodnych wzgórz, pobrzmiewających grą na skrzypkach i śpiewem, gdzie błądzili i tworzyli poeci miary Yeatsa czy O'Faolaina. Wiedział, że Dublin roi się od uroczych barów, w których pogodny lud, siedząc nad porterkiem opodal torfowych ognisk, chłonie dzieła Joyce'a i O'Caseya