Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Życzę przyjemnej zabawy. — Louise nie cierpiała, kiedy William udawał dobre maniery. Nie z naszej sfery, dobre sobie! Chodziła do szkoły z Mary Newcombe. -— Miałem nadzieję, że zechcesz mi towarzyszyć. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Na jego obliczu malował się niepokój i nadzieja. — Ach, Williamie, jakże to uprzejme z twojej strony, że mnie zapraszasz. Dziękuję, ale naprawdę nie mogę. Przepraszam. — Naprawdę nie możesz? — No, nie. W sobotę gościmy na obiedzie Galfordów. Po pro- stu muszę zostać. — Myślałem, że skoro już odleciał, znajdziesz dla mnie troszkę czasu. — Niby kto odleciał? — zapytała ostro. — Twój przyjaciel, elegancki dowódca statku kosmicznego. — William, teraz to mówisz już zupełnie od rzeczy. Powie- działam, że nie mogę pójść z tobą na przyjęcie do Newcombe'ów, więc bądź łaskaw zmienić temat. Zatrzymał się i złapał ją za rękę. Zaskoczenie odebrało jej mo- wę. Ludzie nie pozwalali sobie nigdy na tak wiele. — Dla niego zawsze miałaś mnóstwo czasu — rzekł chłodno. — William, daj mi święty spokój! — W każdy dzień cwałowaliście do lasu Wardley. Louise poczuła na policzkach gorące rumieńce. Co on właści- wie wiedział? — Zabieraj rękę! Precz! — Jego rąk się nie bałaś. — William! Puścił ją z zimnym uśmiechem. — Nie zrozum mnie źle, ja nie jestem zazdrosny. — A o co miałbyś być zazdrosny? Joshua Calvert był gościem i przyjacielem mojego ojca. Na tym sprawa się kończy. — Niektórzy kandydaci na męża mogliby pomyśleć sobie co innego. — Kto na przykład? — wychrypiała. — Kandydaci na męża, moja droga Louise. Musisz mieć chyba świadomość, że ludzie łamią sobie głowy nad tym, kogo poślubisz. Na Kesteven jest wiele znamienitych rodzin i wielu szanowanych kawalerów, którzy skłonni byliby zapomnieć o twojej, nazwijmy to, gafie. Wymierzyła mu policzek, którego odgłos poniósł się daleko po trawniku. — Jak śmiesz! Podrapał się po twarzy ze wzgardliwą miną. Na policzku poja- wił się różowy odcisk jej dłoni. — Ależ ty jesteś narwana, Louise. Nie znałem cię z tej strony. — Precz z moich oczu! — Pójdę sobie, jeśli tego pragniesz. Ale powinnaś wziąć pod uwagę, że jeśli wieść o tym się rozniesie, twoja obecnie nie za- grożona pozycja może się znacznie zachwiać. Nie chcę, żeby tak się stało, Louise, możesz mi wierzyć. Bo widzisz, ty mi się naprawdę podobasz. Tak bardzo, że jestem gotów przymknąć oko na pewne sprawy. Stopy wrosły jej w ziemię, jakby skazano ją na stanie w bezru- chu i wpatrywanie się w niego w osłupieniu. — Ty... — Nie mogła wydusić z siebie dalszych słów. Przez jedną straszną chwilę miała wrażenie, że traci przytomność. William padł przed nią na kolana. Nie, pomyślała. Nie, nie, nie. To chyba jakiś koszmar. Joshuo Calvercie, do cholery, gdzie ty się podziewasz? — Wyjdź za mnie, Louise. Mogę wystarać się o zgodę twe- go ojca, o to bądź spokojna. Wyjdź za mnie, a zapewnię ci tu, w Cricklade, wspaniałą przyszłość. — Wyciągnął dłoń z twarzą za- marłą w wyczekiwaniu. Przybrała najbardziej królewską postawę, na jaką się mogła zdobyć. I bardzo spokojnie, bardzo dobitnie powiedziała: — Wolałabym zbierać krowie gówno. — Całkiem jak jedna z odżywek Joshui. Tę jednak samodzielnie wymyśliła. William aż pobladł. Obróciła się na pięcie i odeszła, wyprostowana jak trzcina. — Jeszcze pogadamy sobie na ten temat! — zawołał za nią. — Wierz mi, najdroższa Louise, ja nie dam się pokonać innym zalot- nikom! Grant Kavanagh zasiadł za biurkiem w swoim gabinecie i pod- niósł słuchawkę. Sekretarka połączyła go z Trevorem Clarkiem, piastującym na Kesteven godność lorda porucznika. Wolał nawet nie myśleć, co to może oznaczać. — Chcę, żebyś sprowadził do Bostonu milicję ze Stoke — rzekł Trevor zaraz po powitaniu. — I prosiłbym, Grant, żeby byli w kom- plecie i w pełnym rynsztunku. — To może być trudne, wciąż mamy tu sporo pracy. Należy przerzedzić gaje różane, przygotować się do drugich zbiorów zbo- ża. Ziemia potrzebuje rąk do pracy. — Nic na to nie poradzę. Ściągam oddziały milicji ze wszyst- kich hrabstw. — Ze wszystkich? — Cóż robić, stary druhu. Nie podajemy tego do wiadomości publicznej, ale sytuacja w Bostonie, szczerze mówiąc, nie wygląda najlepiej. — Jaka znowu sytuacja? Chyba nie chcesz mi wmówić, że oba- wiasz się tej hołoty z Partii Ziemi? — Słuchaj, Grant... — Głos lorda porucznika zniżył się o okta- wę. — To ściśle poufne, co ci teraz powiem. Już pięć dystryktów w Bostonie przeszło w ręce motłochu, nad którym nie możemy za- panować. Próbujemy tu stłumić otwarte powstanie. Jednostki służb porządkowych, które posyłamy z zadaniem zaprowadzenia porząd- ku, po prostu nie wracają. W mieście wprowadzono stan wojenny, lecz to niewiele daje. Grant, ja się boję. — Jezus Maria! I wszystko przez Demokratyczną Partię Ziemi? — Tego nie wiemy. Kimkolwiek są powstańcy, wydają się uzbrojeni w broń energetyczną. A to oznacza pomoc spoza planety. Chociaż trudno uwierzyć, żeby Partia Ziemi zdołała coś takiego zorganizować. Znasz ich przecież: to napaleńcy, którzy rozwalają traktory i pługi. Broń energetyczna kłóci się z każdym artykułem naszej konstytucji, ucieleśnia wszystko, czego to społeczeństwo chciałoby uniknąć. — Pomoc z zewnątrz? — Grant Kavanagh nie wierzył własnym uszom. — Niewykluczone. Skontaktowałem się z biurem kanclerza w Norwich z prośbą, aby dywizjon Sił Powietrznych Konfedera- cji przedłużył służbę. Na szczęście załogi okrętów nadal przeby- wają u nas na urlopie. Dowódca dywizjonu wezwał ich już do po- wrotu na orbitę. — Ale co to da? — Okręty Floty dopilnują, żeby do powstańców nie docierało żadne cholerstwo spoza planety. W ostatecznym razie udzielą siłom lądowym wsparcia ogniowego. Grant siedział skamieniały. Siły lądowe. Wsparcie ogniowe. To było jak senny koszmar. Za oknem widział tonące w zieleni pagórki sielskiego Cricklade. A równocześnie rozmawiał o czymś, co moż- na by nazwać wojną domową. — Boże święty, człowieku, tu rzecz idzie o miasto. Chcesz, żeby okręty wojenne ostrzelały Boston?! Tam mieszka sto dwadzie- ścia tysięcy ludzi. — Wiem o tym — odparł Trevor Clarke z naciskiem