Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— O te pomidory zacznie się wojna — prorokował któryś ponuro, podciągając na biodrach opadające spodnie. — Panie poruczniku, łączniczka — zaalar- mował dowódcę. Jerzy szybko zszedł po wypalonych schodkach. Sta- nowiska ich półplutonu znajdowały się na pierwszym piętrze zrujnowanej kamienicy. Olo oderwał zmrużone oko od szczerbinki karabinu i zastygł tak z opuszczoną głową. W czarnych ra- mach zwęglonych futryn widział przez puste okno małą z oddalenia Kryskę. Mówiła coś do Jerzego wręczając mu meldunek czy rozkaz. W tej chwili nieprzyjacielski cekaem posunął celniej, jakiś pocisk władował się w strzelnicę, zrykoszetował, odbił ka- wał cegły, który palnął w głowę podchorążego. Od- suwając ręiką płynącą na oczy krew jak przed mie- siącem na plaży mokry kosmyk włosów, zsunął się ze swego stanowiska. — Sanitariuszka! Sanitariuszka! — rozdarł się na jego widok Jagiełło. Niteczka była w pobliżu. Byli przecież razem. Olo dwukrotnie meldował się w dowództwie odcinka, by uzyskać przeniesienie do rodzimej formacji. Ko- lumba przynieśli na noszach. Kuśtykał teraz po pla- cówce jak emerytowany dziadzio, spacerujący po drodze obok tłukących kamienie. — Nic mi nie jest, Niteczko — bronił się Olo obcie- rając powtórnie krew i przestraszył się nagle, i za- wstydził: ręka mu drżała. „Pomyśli, że ze strachu — zrozumiał i zgodził się na to prędko. — Byle nie zro- zumiała, byle nikt nie zrozumiał." Ale nie mógł się przemóc: patrzył w dół. — Podnieś głowę — upominała go daremnie raz po raz sanitariuszka. Kryska była wymizerowana. „Wydaje się drobna, bo daleko" — usiłował zlekceważyć zalewające go czu- łością współczucie. Letni wiatr plątał spódniczkę wokół jej chudych nóg. Mówiła coś do Jerzego, oglądając się co chwila, jakby lękliwie, na boki. „Szuka mnie. Do mnie przyszła, biedna... Przecie jest sanitariuszką, a teraz jako łączniczka... Jak się dowiedziała? Usunąłem się, żeby bez śladu..." •— No dobra, do wesela się zagoi... — Niteczka klep- nęła go po policzku, przyprószonym młodym zaros- tem. Olo ruszył ku schodom i nagle, jak zaskoczony przez wroga, odwrócił się i pobiegł w górę, tam gdzie na półpiętrze kończyły się urwane schody. Siedział tam 'długo w jakimś otępieniu. Mrok, jak bezwonny przy- wiązany do miasta dym przeczuwanych pożarów, wysmużył się już z kątów, gdy Olo ruszył na dół. Jerzy zdziwił się na widok jego obandażowanej głowy. '.— Przechodzimy na Czerniaków — mruknął wysłu- chawszy relacji o kontuzji kolegi. — Słuchaj — do- -dał po chwili — wiesz, że ten Bogoria z twojego plutonu, z dawnego twojego plutonu, zaginął. — Zaginął? — Ona pytała o niego, czy nie przeszedł do nas. Wyszedł przedwczoraj i zaginął, nie wrócił na pla- cówkę. Olo spojrzał nagle w twarz kolegi. Tamtem wzruszył ramionami. -— Albo ja wiem?... -— Krowy, granatniki... — bąknął Olo. — A swoją drogą to tyś niepotrzebnie opowiadał o tym Powstańczym Porozumieniu Demokratycz- nym, co za porozumienie z Lublinem... — Nie wymyślaj, tu nie miejsce na sensacyjną lite- raturę — bąknął Olo broniąc się przed jakimś nie wymówionym przez kolegę fantastycznym podejrze- niem. — Nie wymyślaj! — powtórzył z jakimś nie- wytłumaczonym gniewem. Jerzy milczał. Odwrócił wzrok. Końcem buta sztur- chał miarowo jakąś cegłę. Olo zdecydowanym ru- chem sięgnął do czoła, dotknął bandaża, wzruszył ramionami i odszedł bez słowa. Nie zauważył, kiedy znalazł się na ulicy. Wątlutka, wyszczerbiona barykada osłaniała przejście od strony groźnego masywu BGK. Gdzieś w połowie ulicy ktoś szamotał się z jakimś ciężarem. Zawołał coś do Ola 218 w chwili, gdy seria szumiąc górą świetlnymi pocis- kami stłumiła głos. — Pomóżcie mi, do cholery, ją wyciągnąć... — usły- szał powtórne zdyszane wezwanie rzucone niezna- jomym dziewczęcym głosem. „Uwaga, obstrzał!" Sztywny kształt w bramie. „Po- tem Kryska tędy wracała. Strzelali" — krzyczy w Olu czarna rozpacz. Biegnie. Odsuwa drobną, przygiętą do ziemi postać sanitariuszki, mordującej się ze szczupłym ciałem poległej. „Jaka lekka!" — skomlę w Olu pamięć. Nie to, że widział ją z daleka. Naprawdę zdrob- niała. Jakaś nonsensowna tkliwość, jakby w jej śmierci najstraszniejsza była ta szczupłość martwego ciała. Olo dźwiga poległą jawnie, do pół piersi wysunięty ponad rozpieprzoną barykadę. „Uwaga, obstrzał!" A teraz właśnie obstrzału nie ma. Olo kładzie ją w bramie, tkliwymi palcami odgarnia włosy z czoła... Obca, nieznajoma twarz. Tak wygląda szczęście. Olo jest szczęśliwy. Czuje szczęście w sobie, nadeszło