Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Szli prosto do jednej z Porządnych Amerykańskich Restauracji o wielkich oszklonych witrynach z tandet-nymi plastykowymi wiatraczkami reklamującymi piwo Heinekena i z na-lepkami Diriers Club i American Express na oszklonych drzwiach, wchodzili i zjadali porządny befsztyk z porządnymi frytkami, wygotowaną marchewką z groszkiem i sosem A-1. Jane, wyczerpana brakiem snu i cały czas głodna jak wilk, ogólnie wygłodzona lub cierpiąca na niestrawność, zastanawiała się, co, do cholery, robili na południowym skraju Stanów, taki kawał drogi od Nowego Jorku. Sandy'ego męczyła podświadoma chętka, aby wyjść poza autobus, a jednocześnie być w autobusie - w tamtym sensie - a żadne z nich nie wiedziało, co myśleć o Keseyu - zawsze ten Kesey... I ten upał. Z Houston ruszyli na wschód, poprzez Głębokie Południe, a Głębokie Południe w lipcu to po prostu... lawa. Powietrze wpadające przez otwarte okna autobusu było gorące i szorstkie jak niewidzialny dym, a kiedy się zatrzymywali, spadało na nich jak istna lawa. Odpoczynek w Houston niewiele pomógł, ponieważ wraz z upałem wszystko zaczęło się od nowa, nikt nie spał i nawet z pomocą speedu, trawki i kwasu ledwo udawało im się przebić przez tę lawę. Odetchnęli w Nowym Orleanie, ponieważ wysiedli i przechadzali się po Dzielnicy Francuskiej i porcie, w koszulach w czerwono-białe paski, pomalowani Day-Glo, a ludziom odbijało na ich widok. Kiedy byli na nadbrzeżu, zjawili się gliniarze, jak komediowy antrakt, ponieważ gliniarze to już dla nich chleb z masłem. Glinom z miasta wcale nie lepiej udawało się odgrywać swój Gliniarski Film niż glinom ze wsi. Hassler przemawiał do nich słodko, jak uniwersytecki prymus na uroczystości wręczenia dyplomów, Kesey przemawiał do nich słodko i swojsko, a Hagen filmował to wszystko, jakby to był szalony eksperyment z cinema verite, więc gliny uciekły w stadzie nowych fordów radiowozów wirującymi światłami na dachach. Sayonara wam wszystkim. Więc po ptostu spacerowali sobie po Nowym Orleanie w pasiastych koszulach i szortach i wszyscy mogli podziwiać potężne muskularne nogi Keseya, jak u piłkarza, kiedy rwał do przodu, jakby to on był tu właścicielem, jakby to oni byli tu właścicielami, i wszystkim poprawiały się humory. Pojechali nad jezioro Pontchartrain na północnym skraju Nowego Orleanu. Wszyscy wzięli kwas, choć małą dawkę, około 75 mikrogramów - wszyscy szczęśliwi i zaprawieni kwasem, a rock'n'roll grzmi, Martha and the Yandellas i Shirley Ellis, wszystkie stare przeboje. Jezioro Pontchartrain jest jak wspaniały, wielki, piękny, przestronny - przestrzeń! - park na wodzie. Zajechali na parking, a tam naokoło ładne drzewa i bezkresna piękna woda, więc przebrali się do kąpieli. Walker, pięknie zbudowany, wkłada czerwono-żółto-czarne kąpielówki, Kesey, pięknie zbudowany, wkłada kąpielówki niebiesko-biale, a Zonker, pięknie zbudowany, choć smuklejszy, zakłada kąpielówki pomarańczowe, błękit wody zaś, wypalona zieleń trawy oraz liści i - leciutka bryza? - wszystko to pływa przed ich zakwaszonymi oczami jak topniejąca widokówka - woda! Nie wiedzą natomiast, że to plaża tylko dla Murzynów. Czarnuchy siedziały na ławkach i gapiły się na białych wariatów, jak wysiadają z dziwacznego autobusu i walą wprost do nowoorleańskiej, z trzydziestego równoleżnika, z Głębokiego Południa, wody dla Murzynów. Zonker jest tym razem naprawdę zaprawiony, upał aż kipi, około 40 stopni, więc daje nura, odpływa i wkrótce spostrzega, że jest otoczony przez ciemnopomarańczo-wych ludzi, Murzynów, którzy tkwią nieruchomo w wodzie wokół niego i ślą mu groźne spojrzenia. Jeden ma z przodu złoty ząb z wyciętą gwiazdą tak, że w samym środku tego złota widać białą gwiazdę z emalii, ma z przodu złoty ząb z wyciętą gwiazdą, ząb który zaczyna rzucać na niego słoneczne odblaski - cziiiakkk - w rytm bicia serca, coraz szybszy, te cholerne błyski powidoków złota i białej gwiazdy, a Złotousty powiada: - Strasznie dużo śmieci dziś w wodzie, stary. - Racja, stary - mówi drugi. - Kurewsko dużo śmieci, stary - mówi następny i tak dalej. Naraz Złotousty zwraca się wprost do Zonkera: - Co tu robią te śmieci w tej wodzie, chłopie? Zonker jest mocno zakłopotany, częściowo dlatego, że z powodu kwasu wszystko wydaje mu się pomarańczowe - pomarańczowe kąpielówki, pomarańczowa woda, pomarańczowe niebo, pomarańczowe groźne czarnuchy. - Co ty tu robisz, chłopie! - nagle bardzo ostro mówi Złotousty. Pomarańczowy i wielki, z pomarańczowymi szerokimi, tęgimi plecami, wielkimi jak pomarańczowa płaszczka manta. - Wiesz, co teraz zrobi my? Utniemy ci jajeczka. Zabierzemy cię na plażę i damy ci popalić! - He-hehhhhhhhhhhhhh! - pozostali buchnęli zawodzącym, jęk liwym śmiechem. Z jakiegoś powodu jednakże Zonker się uśmiecha. Czuje, jak uśmiech rozszerza mu się na twarzy, jak wielki pomarańczowy plasterek pomarańczowej galaretki w cukrze. Tkwi tam zawieszony w wodzie i szczerzy się, podczas gdy Złotousty błyska, błyska i błyska. A wtedy Złotousty powiada: - No, to jakiś niezwykły śmieć - i zaczyna się śmiać, tyle że tym razem przyjaźnie, wszyscy się śmieją, a Zonker śmieje się i płynie z powrotem do brzegu. Przez ten czas wokół szalonego autobusu zebrał się wielki tłum Murzynów. Z głośników wali czujna muzyka, płyta Jimmy'ego Smitha. Zonker wsiada do autobusu. Wygląda, jakby naokoło tańczyły tysiące Murzynów, tańczyły rock'n'rolla i swoje sprośne boogie. Wszystko jest pomarańczowe, spogląda na wijącą się masę Murzynów, za każdym oknem nic, tylko wijący się Murzyni, stłoczeni naokoło autobusu i wijący się i wszystko to zaczyna zmieniać się z pomarańczowego na brązowe