Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Przecież mam dzieci - myślała, nie odczuwając żadnego niepokoju, iż uwagi tej nie wystarcza już ani dla niej samej, ani też dla żadnego innego życia. Dom był przecież Domem. Ale zarazem był też i wyspą, i morzem, którego senne fale podpływały na piaszczystą plażę tej zaginionej połaci lądu, i stateczkiem przemierzającym wody. Dom był jak wywrócona na drugą stronę kieszeń - świat krył się na zewnątrz i w samym środku. Ponieważ był świeżo zbudowany, nie mieszkały w nim niczyje wspomnienia, nie kryła się żadna pamięć - z wyjątkiem ich własnej. To sprawiało, że Hildegard w dwójnasób czuła się za niego odpowiedzialna. Radio z zielonym okiem Zastanawiała się nieraz - kiedy chłopcy odrośli już trochę od jej maminego fartucha - jakby to było, gdyby jeszcze urodziła córkę. Przy synach musiała pogodzić się z faktem, że nie będą jej asystowali ani przy pieczeniu ciasta, ani przy układaniu w szafach prze-równo złożonej pościeli, ani też przy przekładaniu bielizny na półkach ziołami i płatkami kwiatów suszonych późnym latem. Chłopcy przecież nie będą - z wysuniętym koniuszkiem języka - ścibolić igłą niezdarnego z początku ściegu na złożonym kawałku kolorowego kretonu, by z czasem dojść do większej wprawy i któregoś dnia triumfalnie położyć przed matką uszyty w sekrecie płócienny woreczek na zioła. Nie urodziła jednak Hildegard Fritzowi już ani jednego dziecka - ani chłopca, ani małej, słodkiej dziewczynki, na buzi której pojawiałby się pełen zachwytu uśmiech na widok szczęśliwego mariażu czerwonych pelargonii i kołyszących się majestatycznie na wietrze wsyp na pierzyny. Na pociechę pozostało jej posyłanie chłopców z blachami surowego ciasta do piekarni obok, skąd nie wychodzili dopóty, dopóki umączony piekarz w ich obecności nie wsunął ciasta na wielkiej łopacie do pieca. Ona zaś patrzyła przez okno Pokoju z Biurkiem, czekając, aż ukażą się znów w bramie ich dwie jasne głowy i w jej kierunku poszybują dwa spojrzenia: to ukośne Wilhelma, patrzącego tak, jakby specjalnie dla niego Bóg stworzył drugi świat - przesunięty w bok, przycupnięty obok; i miękkie spojrzenie jej małego Johanna, wiecznie zdziwione i wiecznie niepewne, czy zdziwienie zamienić już w przestrach, czy jeszcze trochę poczekać. Biedny Johann... Wszyscy pokpiwali sobie z jego dziecięcych strachów, nikt się nimi specjalnie nie przejmował, tylko Hildegard z uporem oswajała świat dla Johanna, żeby się go nie bał, żeby go polubił, żeby się potrafił zaprzyjaźnić z tym, co takie na początku straszne. W łazience, która była zawsze zimna i wilgotna, mieszkały pająki. Było ich tam całe mnóstwo. Były różne: duże i małe, a ten najbardziej okazały był naprawdę przerażający. Wielkie pajęcze monstrum. Kiedy przypadkiem ktoś, wchodząc do łazienki, natknął się na niego, pająk zastygał na moment nieruchomo, a potem bardzo powoli i majestatycznie wycofywał się na owłosionych nogach. Jedno Hildegard wiedziała z całą pewnością: nie wolno zabijać pająków. Wiedzę tę zawdzięczała swojej babci, która starym, popękanym głosem roztaczała przed małą dziewczynką widmo zagłady, jaka niechybnie nawiedzi świat pozbawiony pająków. Wierzyła zatem Hildegard święcie w to, że pająki zjadają mrówki, które zakradają się do domów, by wynosić na swoich grzbietach cukier dla królowej, żłobiąc na potrzeby tej marszruty całą sieć podziemnych korytarzy i korytarzyków zdolnych nadwątlić stabilność najtrwalszej z pozoru konstrukcji. Była przekonana, że w jakiś tajemniczy sposób pająki chronią przed powodzią i innymi nieszczęściami. Kiedy więc mały Johann któregoś dnia omal nie rozdeptał wielkiego pająka, uciekając w popłochu i wrzeszcząc do niej: "Mamo! Mamo! Zabij go, jest taki straszny!", Hildegard długo uspokajała jego płacz, opowiadając chłopcu wszystko, co tylko udało się jej naprędce wymyślić o tym wielkim, przerażającym monstrum: obdarowała go żoną i dziećmi, stworzyła historię całej rodziny