Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Była zasypana śmieciami. Wszędzie walały się plastikowe worki z domowymi odpadkami. Zobaczył też stare lodówki, zużyte opony samochodowe, skrzynki, palety, całe masy puszek, sterty czasopism powiązane w sztaple konopnym sznurkiem. Na ten widok w gardle Jaya niespodziewanie zabulgotał śmiech. Joe byłby zachwycony. Ucieleśnienie marzeń. Odpady rozrzucone po stromym zbo- czu, jakby niedbale porzucone przez przypadkowych przechodniów. Wózek dziecięcy. Wó- zek na zakupy. Rama anachronicznego roweru. Pog Hill została zmieniona w wielkie wysypi- sko. Z wysiłkiem Jay podciągnął się na rękach, tak by przejść przez mur na drugą stronę. Sta- ra, ledwo widoczna trakcja kolejowa wydawała się daleko w dole - na dnie urwiska usłanego krzewami i masą śmieci. Po drugiej stronie mur okazał się upstrzony kolorami przez artystów graffiti. Mnóstwo odłamków potłuczonego szkła odbijało promienie słońca. Ale oparta o wystający pniak stała jedna cała, nierozbita butelka - światło ledwo odbłyskiwało od jej zakurzonej podstawy. Czerwony sznurek, zszargany ze starości, oplatał jej szyjkę. Jay od razy wiedział, że ta butelka musiała należeć do Joego. Jak przetrwała wyburzanie domu, Jay nie potrafił sobie wyobrazić, a jeszcze bardziej dziwił się, jak wytrwała w nienaruszonym stanie aż do tego czasu. Niewątpliwie jednak była to jedna z butelek wina Joego. Dowodził tego barwny sznurek wokół szyjki, a także nalepka, wciąż czytelna, wypisana pracowicie przez starszego pana: „Specjał”. Im dalej Jay posuwał się w dół nasypu, tym więcej dostrzegał przedmiotów należących swego czasu do Joego. Zniszczony zegar. Szpadel. Wiadra i donice, w których niegdyś krzewiły się rośliny. Wyglą- dało to tak, jakby ktoś stał na szczycie wzgórza i zrzucał całą zawartość domu Joego w dół. Jay wędrował wśród tych ponurych szczątków, starając się unikać potłuczonego szkła. Na- tknął się na bardzo stare egzemplarze „National Geographic” i potrzaskane kuchenne krzesło. W końcu, trochę niżej, zobaczył kredens na nasiona, z połamanymi nogami i drzwiczkami smętnie zwisającymi na obluzowanych zawiasach. W tym momencie ogarnęła go nagła, ślepa furia. Było to uczucie złożone: skierowane tyle samo przeciw sobie samemu i własnym niere- alnym oczekiwaniom, co ku Joemu - który w końcu dopuścił, by coś podobnego mogło się wydarzyć - a także człowiekowi, który stał na szczycie wzgórza i zrzucał w dół dobra Joego, jak bezwartościowe śmiecie. Co gorsza, gnębiły go do tego paraliżujący strach i okrutna świadomość, że powinien był pojawić się tu dużo wcześniej, bo zapewne wówczas znalazłby coś przeznaczonego specjalnie dla niego. Tymczasem, jak zwykle, zjawił się za późno. Penetrował wysypisko, aż do czasu gdy po godzinie pojawiła się szukająca go Kerry. Jay cuchnął od brudu i był ubłocony po kolana. Ale w kartonowym pudełku taszczył pod pa- chą sześć butelek wina znalezionych w różnych miejscach stoku, jakimś cudem ocalałych z katastrofy. „Specjały”. 58 Lansquenet, lato 1999 A więc stało się. Jay natychmiast zrozumiał, że Joe odszedł naprawdę. W tym poże- gnaniu przekazanym ustami dziecka było coś definitywnego, czego nie należało ignorować. Jakby z ostatnią kroplą swojego wina, starszy pan przeniósł się w nicość. Przez kilka kolej- nych dni Jay usilnie wypierał tę świadomość, wmawiał sobie, że Joe na pewno wróci, że nie opuścił go na zawsze, że nie zostawiłby go po raz drugi. Jednak tak naprawdę w sercu czuł coś innego. W domu już nie unosił się zapach dymu. Z radia przestały płynąć stare przeboje - na tej samej częstotliwości pojawiła się jakaś lokalna stacja nadająca krzykliwe hity. Nie udawało mu się też pochwycić wzrokiem sylwetki Joego pochylającego się nad inspektem, urzędującego za stodołą, czy sprawdzającego stan drzew w sadzie. Nikt teraz nie siadał za jego plecami, gdy stukał w klawisze maszyny do pisania - niekiedy tylko Rosa wymykała się ze swojego pokoju i rozłożona na jego posłaniu przyglądała mu się w milczeniu. Każde wino smakowało teraz jak najzwyczajniejsze wino i nie wzbudzało żadnych szczególnych reakcji. Jay nie nosił już jednak w sobie gniewu. W zamian doznał poczucia nieuchronności losu. Po raz kolejny magia zniknęła z jego życia. Minął tydzień. Deszcz powoli ustępował i wówczas można było dokładnie oszacować straty, jakie spowodował. Jay i Rosa w zasadzie nie ruszali się z domu. Rosę łatwo było za- dowolić. Umiała zająć się sama sobą. Dużo czytała w swoim pokoju na poddaszu, grała w scrabble na podłodze albo spacerowała po pełnym kałuż polu w towarzystwie Clopette. Niekiedy słuchała radia bądź bawiła się makaronowym ciastem w kuchni. Niekiedy wraz z Jayem piekła małe, twarde, wonne herbatniki. Każdego wieczoru przyłączała się do nich Marise - gotowała obiad, jadła razem z nimi i kładła Rosę spać. Udało jej się nareperować generator. Kopanie rowów drenażowych pochłaniało większość jej czasu, ale miało się za- kończyć już za kilka dni, bowiem zatrudniła Roux i kilku innych pracowników z zakładu Cla- irmonta. Mimo to winnica wciąż była na wpół zalana. Jay miał teraz niewielu gości. Popotte wpadła dwa razy z pocztą, a potem jeszcze raz, by dostarczyć ciasto w prezencie od Josephine; wtedy Rosa akurat bawiła się za domem, więc nie została dostrzeżona. Pewnego dnia wpadł też Clairmont z kolejną dostawą staroci, ale nie wstąpił do domu, tylko natychmiast pojechał