Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Z tą różnicą, że tamta zaprowadziła ciebie do bandy, a ta szpiega wprost w nasze ręce. Już dawno nie pamiętam człowieka o tak zdumionej minie jak ten agent, gdy odkryłem przed nim karty. Kurt Semer powiedział wszystko, co wiedział. Wyszedł z założenia, że szpieg albo nie mówi nic, jeżeli nie ma na niego dowodów, albo mówi wszystko, wtedy może liczyć na łaskę. On wybrał tę drugą ewentualność. Nazajutrz rano udałem się na spotkanie z Zośką w barze "Zacisze". Nie ukrywała radości, że przyszedłem właśnie ja. Spodziewała się łączniczki sztabu, której nie lubiła za małomówność. "Nie można jej tego brać za złe - tłumaczyłem - konspiracja ma swoje prawa." Już tego samego wieczora znalazłem się znowu w bandzie. Nieprzenikniona noc, nad nami szeleścił bukowy las, godzina druga po północy. Czekaliśmy w pobliżu miejsca, gdzie Roztoka wpada do Koniny - u zbiegu dwu górskich potoków - "Harnaś", "Gryf" i ja. "Szatan" z pozostałymi czuwał w pobliżu. Herszt bandy był tego dnia spokojniejszy, oswoił się z myślą o spotkaniu. Nadeszli z dołu, brzegiem potoku. Krótka chwila napięcia - rozpoznanie, wymiana hasła. To oni. Było ich czterech - trzech z grupy "Dyska" i adiutant szefa sztabu, kapitan "Antoni". Przeistoczył się w niego Leon, stary pracownik naszego wydziału. W nocnej pomroce trudno było nawet rozróżnić twarze ludzi biorących udział w spotkaniu. Wszyscy byli dobrze ucharakteryzowani i bezbłędnie odegrali swoje role. "Antoni" tylko w mojej obecności przeprowadził rozmowę z "Harnasiem". Przybył z polecenia majora "Macieja", aby omówić szczególnie ważną sprawę przekazania pod ochronę "Wiarusów" radiostacji, która utrzymywała łączność sztabu z ośrodkiem dyspozycyjnym na Zachodzie. Ponad godzinę trwał wykład "adiutanta szefa sztabu", jak ma zachować się grupa osłaniająca krótkofalówkę, jak wybierać miejsce postoju, kiedy nawiązywać łączność, jak chronić się przed pelengacją bezpieki... W tym samym czasie ludzie z grupy "Dyska" gawędzili z "Gryfem"; dołączył do nich "Szatan". "Gryf" był zafascynowany opowiadaniem jednego "z tamtej grupy", który przed miesiącem został "przerzucony" z ośrodka na Zachodzie do kraju. Był tam kilka miesięcy na przeszkoleniu dywersyjnym. "Gryfa" ogromnie zainteresowały możliwości przerzutu za granicę. Nie wiedział, że sztab dysponuje takimi możliwościami. Zapalił się do tego pomysłu. Wypytywał ludzi od "Dyska", jak można dostać się na przeszkolenie, od kogo to zależy - pytaniom nie było końca. "Harnaś" zgodził się na przyjęcie krótkofalówki. Postawił jednak warunek, że poza radiotelegrafistą nie chce nikogo z zewnątrz przyjmować do grupy. Kapitan "Antoni" uzgodnił z nim, że termin i miejsce przekazania zostaną podane po pewnym czasie przez sztab normalną drogą łączności. Przed świtem patrol z "tamtej grupy" ruszył w drogę powrotną - kierunek na "Beskidy". Następne dni upływały w bandzie bez większych wydarzeń. Przerzucaliśmy się z meliny do meliny, wykonywaliśmy drobne polecenia "sztabu", które przynosiły łączniczki. Coraz lepiej poznawałem komórki organizacyjnej siatki bandy. Czas pracował dla nas. Zbliżyłem się do "Harnasia" i jego ludzi, z każdym dniem banda darzyła mnie coraz większym zaufaniem. "Gryf" wielokrotnie wracał do rozmowy z ludźmi z grupy "Dyska". Rzucone ziarno zaczynało kiełkować. Zastępcę herszta bandy pociągała perspektywa możliwości przerzucenia za granicę. Wiele godzin przegadałem z nim na ten temat, opowiadałem swoje wrażenia z pobytu "za miedzą", o programie szkolenia w ośrodku, o możliwościach otrzymania awansu oficerskiego. Po pewnym czasie nawet "Harnasiowi" udzieliło się zainteresowanie tymi sprawami. Patrzył niechętnym okiem na zapędy "Gryfa", który całkiem niedwuznacznie zmierzał do wystąpienia w tej sprawie do sztabu. Z własnej inicjatywy nigdy nie wracałem do tego tematu, aby "Harnaś" czy "Gryf" nie odnieśli wrażenia, że namawiam ich do takiego wyjazdu. Któregoś wieczora siedzieliśmy we dwójkę z "Gryfem" koło opuszczonego szałasu pod gorczańskim wierchem. Z leśnej ciszy dochodziło gruchanie turkawek. Nasunęły mi się odległe wspomnienia. Byłem wtedy na wczasach, na Dolnym Śląsku; poznałem dziewczynę z Warszawy. Miała w sobie tyle uroku, mieszkała w tym samym pensjonacie. Chodziliśmy razem daleko w las, na wycieczki. Przesiadywaliśmy w uroczym zakątku nad jeziorem, do którego wpadał górski potok. Całowaliśmy się, turkawki gruchały tak samo jak dzisiaj. Mówiła, że nigdy nie zapomni. Urlop się skończył, ale w pamięci pozostał głos dzikich gołębi..