Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Był to Taj nie pierwszej młodości i niezbyt wielkiej urody, za to nosił tropikalny kask na głowie i zegarek na przegubie. Silił się z wielkim przejęciem nad melodią miłosnego zaklęcia. W każdym razie szeptano mi, że to zaklęcie, któremu żadne serce kobiece oprzeć się nie potrafi. Z przykrością stwierdziłem, że moim niewyrobionym uszom wydało to się jałowym kwileniem. Ale europejski ignorant zapewne nie znał się na rzeczy i był w błędzie, bo gdy musnął wzrokiem swe najbliższe otoczenie -, Tunga, Diena, Chunga, Kujena i dwóch czy trzech przedstawicieli wsi - wszyscy mieli w oczach mgiełkę prawdziwego wzruszenia. Obok flecisty siedział staruszek, który mimo że kruchy, przywlókł się na uroczystość. Do uszu jego pewnie już nie wiele docierało z uwo- dzących zaklęć miłosnych, ale całe resztki życia skupiły się w jego oczach: z lękliwą troską śledził moją twarz, by wyczytać w niej wra- żenie, wywołane grą flecisty. Wobec natchnienia flecisty i podniosłego zachwytu mych przyjaciół czułem się jak świętokradca. Przypadkiem spojrzałem w bok. Cóż to? Stała tam młoda matka z dzieckiem na plecach i również słuchała gry. Ale nabożeństwa w oczach nie miała. A to niecnota! Kobietka nie mogła powstrzymać swej wesołości i zakrywając usta dłonią śmiała się w kułak. W taki humor wprawiły ją miłosne zaklęcia flecisty. Rozejrzałem się dokoła. Pełno było już ludzi na dziedzińcu i pano- wał przyciszony gwar. Kto stał blisko, był wsłuchany w tony fletu tak grzecznie i bacznie jak moi przyjaciele, ale dalsi Tajowie nie słuchali wcale, bo niewiele słyszeli. Wtem uderzył mnie widok trzynasto- -czternastoletniej dziewczynki, stojącej nie opodal z małym bracisz- kiem na plecach, całym zawiniętym w chustę. Ów dojrzewający pod- lotek był chyba jedynym słuchaczem, wchłaniającym ze szczerą uczci- wością dźwięki fletu. Dziewczątko miało piękne; czarne oczy, w tej chwili tak zadumane, że z pewnością naiwna jego duszyczka ulatywała gdzieś daleko, marząc złote sny o miłości. A obok stały dwie trochę starsze dziewczyny. Jeszcze bardzo młode, ale już nie naiwne kozy, już doświadczone. Na pewno znawczy- nie życia i gry na flecie. Niezawodnie wiedziały co to zaklęcie miłosne i jak je należy wyrażać, toteż, kipiąc od niezadowolenia, nie ukrywały na twarzach swych wątpliwości. Gdyby flecista wiedział, jakim wy- mownym grymasem jedna z nich wyraziła rozczarowanie, toby strasz- nie załkał na flecie. Nie, coś tu dotychczas nie kleiło się, konkury zawodziły. Flet rozbrzmiewał na razie fałszywą nutą. Jedynie dzieci nie sprawiały zawodu. Były naprawdę rozkoszne. Ich ciekawość - nie udana, ich ślepska - śmiałe i namiętne. Ileż uroczej czujności tkwiło w wielkich oczach ślicznej dziewuszki, ile niekłamanego zuchwalstwa w małym urwisie, gdy tych dwoje natężonym wzrokiem pożerało mój aparat! Dzieci były szczere i śliczne. One dopisały. Gdy nic nowego już się nie działo, a bezczynność zaczęła być kłopotliwa, gospodarz pobliskiej zagrody przypomniał się na szczęście z herbatą. Ponowne zaproszenie przyjęliśmy z ochotą. Chata jego była nie tylko większa niż sąsiednie, ale wchodziło się do niej schodkami, a nie, jak do innych domostw, po drabinie o zwykłych szczeblach. Na końcu trzcinowej werandy myła się córka gospodarza, przybyła niedawno z pola. Rozebrana do pasa, raźno pluskała rękoma w wiadrze z wodą. Gdy usłyszała nas wchodzących na werandę, zwróciła się twarzą ku nam i bynajmniej nie zmieszana swą nagością, powitała nas weso- łymi słowami i przyjaznym uśmiechem. Miała twarz otwartą i kształty ciała wydatne. Uradowany przesłałem w duchu pozdrowienie Żuław- skiemu, nareszcie bowiem przydybałem Tajkę z obnażonymi pier- siami. . Biust miała nader kształtny. Gdy ją w tym stroju pół-Ewy zobaczyli moi trzej wietnamscy przyjaciele, nie strzelił w nich piorun tylko dlatego, że byli zdyscyplinowani i trzymali się mocno w garści, asz na chwilę struchleli, a oczy stanęły im w słup. Niekoniecznie dlatego, że ujrzeli nagą kobietę, chociaż i to mogło wzburzyć cnotliwą drużynę. Domyśliłemsię właściwej przyczyny ich wstrząsu: przyzwy- czajeni do drobnych kształtów Wietnamek, na własne, żywe oczy zobaczyli po raz pierwszy mocne, jędrne ciało kobiece. I to ich chyba siekło, to ich przeraziło. Gdy wkroczyliśmy w głąb mrocznej chaty ; siedliśmy na zydelkach przy stole, nieboracy dopiero po dobrej chwili doszli z sobą do ładu i oprzytomnieli. Ale serdeczna gościnność gospodarza szybko odsunęła te wrażenia na dalszy plan. Dojrzewały nowe i miłe powiązania. Na dolinę spłynął różowy, słynny wieczór krainy Tajów, tak często wychwalany w róż- nych eposach. Już dawno odwołano mobilizację konkurów miłosnych, ludzie rozeszli się po chatach i Huara wróciła do siebie. W powietrzu unosił się nastrój, znamienny dla wiosek tajskich. Nastrój beztroskiej gawędy; życzliwości, ukojenia, słodkich marzeń, poufnych szeptów. To wszystko odczuwałem tego wieczoru i znakomicie rozumiałem podróżnych, którzy posmakowawszy raz uroku tajskiej wsi, na długo chcieli zamieszkać wśród szczęśliwych ludzi. Nie udały się konkury miłosne, ale to inna sprawa. Gdy o zapa- dającym zmierzchu ruszyliśmy w drogę powrotną, byłem mile podnie- cony i milczący. Przyjaciele moi, ho, ho, byli również podnieceni, lecz oni wyładowywali się w potokach słów. Rozprawiali gorączkowo po wietnamsku, a głosy ich czasem twardniały, często miękły, czasem narzekały, częściej pieściły. Złapało ich jak sto diabłów, opętało ich, aż strach, jak gdyby erotyczny bakcyl wtargnął do ich pojęć i potrącił niewzruszony dotychczas mur. Byli jak upojeni, ale to długo nie trwało. Już w połowie drogi oprzytomnieli, uspokoili się, ścichli, wrócili w swe utarte, oficjalne koryto. Zamilkli