Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Błyskawicznie przełączali się pomiędzy kolejnymi kamerami, notując w pamięci ilość zaobserwowanych nieprzyjaciół. – Skończyłam – zameldowała wreszcie, odwracając się w stronę Briana. Ten w dalszym ciągu wpatrywał się w swój monitor. Zerknęła mu przez ramię i poderwała się z miejsca. – A niech to szlag – syknęła na widok obrazu na ekranie. – Gdzie to jest?! – Całkiem niedaleko. To jeden z tych wielkich magazynów na czwartym poziomie, w pobliżu niebieskiej windy. – Są wszyscy? – Nie liczyłem ich, ale wygląda na to, że chyba wszyscy. Przez moment mignął mi Coburn. – Szkoda, że nie możemy im przesłać żadnej wiadomości, podniosło by ich to choć trochę na duchu… – A nam mogłoby tylko zaszkodzić – stwierdził sucho. – Nie zapominaj, że wciąż nie mamy pojęcia, w jaki sposób udało im się wejść do stacji, i kto wprowadził toksyny do systemu klimatyzacji. Nie możemy wykluczyć, że wśród załogi byli kolaboranci. Przynajmniej dopóki nie będziemy mieli okazji przejrzeć dokładnie wszystkich zapisów i taśm z okresu tuż przed ich wejściem. – Masz rację – rzekła z westchnieniem. – Ale miło wiedzieć, że nic im nie jest. – Nie ma żadnego z Rahańczyków – powiedział nagle Brian. – Na sto procent, musieli ich odizolować od ludzi. Ciekawe dlaczego… – Mogę się założyć, że ze względu na ich zdolności ESP – odezwał się półgłosem milczący dotąd Sanchez, wciąż tkwiąc u drzwi. – Pewnie wsadzili ich do jakiegoś pomieszczenia, które następnie ekranowali. Albo w ogóle wywieźli ich stąd, skoro żadne z was ich nie namierzyło. Pewnie byłoby niedobrze dla pająków, gdyby dzięki Rahańczykom sprzymierzeni na bieżąco dowiadywali się o wszystkim, co się tu dzieje… – Też racja – kiwnął głową Brian. – No, zaraz skończę. 225 Wreszcie definitywnie oderwał się od swojego krzesła i spojrzał na Gwen. – Ilu naliczyłaś? – Tylko czternastu. – Ja trzydziestu trzech. Widać skoncentrowali się na wyższych poziomach. Większość pomieszczeń jest pustych… – Tak jak u mnie. Zatem mamy czterdzieści siedem celów. Powiedzmy, pięćdziesiąt – stwierdziła to spokojnie, z chłodnym profesjonalizmem. W tym momencie Kh-kh-boyn nie byli już dla nich istotami inteligentnymi: stanowili jedynie cele, których jak najszybsze i sprawne wyeliminowanie stanowiło główne zadanie najbliższych dni. Miło jest wiedzieć dokładnie, co należy zrobić – pomyślała z satysfakcją. I mam nadzieję, że odstrzelę wystarczająco wiele tych cienkich odnóży, zanim skończy mi się amunicja. Choć dodawała sobie animuszu tego rodzaju myślami, podświadomie wiedziała, że będzie musiała się w jakiś sposób poradzić sobie ze świadomością, że oto zacznie zabijać żywe, a co najważniejsze – inteligentne istoty. – Zatem: wojna partyzancka? – spytał z uśmiechem Sanchez, odwracając się ku nim. – Wojna partyzancka – kiwnął poważnie głową Brian. – Ataki z ukrycia, im szybsze i bardziej niespodziewane, tym lepiej. Trzeba będzie w miarę możliwości dopadać te czarne paskudztwa pojedynczo. Tak, pomyślał. Patrząc na te pajęczaki, można nabawić się prawdziwej ksenofobii. Pomimo, iż na ogół jestem nastawiony do nieziemców raczej przyjaźnie. Pomyślał o Vaa'ho, który kilka dni temu został stąd ewakuowany na Ziemię. Ciekawe, co teraz porabia. Pewnie nawet nie wie, w jakim bagnie tkwię teraz… Cóż, miło by było mieć w tej chwili do pomocy jakiegoś telepatę. Leżąc wciąż w łóżku, przeciągnęła się zmysłowo, rozkoszując się miękkością pościeli. Czystej pościeli, pachnącej pościeli, wręcz doskonałej pościeli. W jaki sposób dotąd mogła nie zwracać uwagi na coś tak wspaniałego, jak świeża, miękka pościel…? Nie mogła tego zrozumieć. W tej chwili wiedziała zaś, że się bezwstydnie wyleguje, ale po koszmarze ostatnich dni uważała, że ma jednak do tego jakieś prawo. Wcześniej zaś, zaraz po tym, jak wreszcie ściągnęła skafander, wzięła prysznic, który sprawił jej wtedy co najmniej taką przyjemność, jak dobry seks. Myśl o 226 seksie przywołała jednak na jej twarz chmurkę, bowiem przed oczami automatycznie stanął jej przystojny paleoarcheolog w objęciach tej wstrętnej harpii. Czym prędzej zmieniła temat rozmyślań, przypominając sobie, jak po kilku dobrych godzinach oczekiwania na lodowej pustyni dostrzegła wreszcie upragnione, migające światełko. Wcześniej musieli przeczekać co najmniej kilkanaście kolejnych nalotów na pozycję Blue One. Właściwie zaś to pierwszy dostrzegł światełko geolog. Brnąc w tumanach śniegu wzniecanych coraz silniejszymi podmuchami wiatru, dotarli jakoś do miejsca, gdzie oczekiwała ich ekipa, która przebiła długi tunel pod lodem, częściowo krusząc go, częściowo zaś topiąc. Ludzie ci mieli doświadczenie w pracach podlodowych, byli bowiem weteranami programu badań archeologicznych na Ganimedesie. To ich dziełem była przecież cała sieć hal i tuneli otaczających starożytne znaleziska. Teraz jednakże, jak to sami zresztą przyznali, dokonali rzeczy prawie niemożliwej, uporawszy się z tą pracą w niespełna cztery godziny. W bazie geologiem zajęła się natychmiast oczekująca już w pełnym pogotowiu ekipa sanitarna ze starym McGintym na czele. Wtedy to właśnie stało się coś wręcz niewiarygodnego: stała akurat przy noszach, na których leżał geolog. W jednej ręce trzymała swój hełm, drugą zaś niespodziewanie dla samej siebie uścisnęła chropawą i niekształtną – według ludzkich standardów – dłoń naukowca