Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zostawiając za sobą trzepoczącego ptaka, kontynuowaliśmy marsz w głąb tunelu. Trzymaliśmy się w grupie i robiliśmy to, co robiłby każdy rozsądny człowiek, widząc, że świat wokół niego rozpada się w nicość, że z każdej strony czyha na niego zagłada: szliśmy za kotem. Starałem się nie myśleć o Bobbym. Najpierw musieliśmy do niego dotrzeć. Miałem nadzieję, że jeśli nam się to uda, reszta pójdzie już po naszej myśli. Będzie czekał na nas — zziębnięty, obolały i słaby, ale będzie czekał — a kiedy nas zobaczy, przypomni mi o mojej obietnicy, mówiąc „Carpe cerevisi, bracie”. Delikatny zapach jodyny, który towarzyszył nam podczas wędrówki przez podziemny labirynt, stał się teraz ostrzejszy. Obok niego pojawiły się jednak jeszcze inne zapachy — dymu, siarki, gnijącej roślinności — nieopisany gorzki aromat, jakiego nigdy dotąd nie czułem. Jeśli zjawisko nieustannych zmian czasu sięgało już tutaj, do najgłębszych poziomów budynku, to groziło nam niebezpieczeństwo znacznie większe niż wtedy, gdy wchodziliśmy do podziemi. Nie obawiałem się tego, że któryś z zaworów opóźni nasz pochód czy nawet odetnie nam drogę. Znacznie gorsza wydawała mi się możliwość, że cofniemy się o kilka lat wstecz, do czasów gdy te wielkie rury wypełniała jakaś ciecz albo toksyczny gaz. Wtedy nie byłoby dla nas ratunku. 26 Jeden kot, czwórka dzieciaków, jeden pies, jedna piosenkarka i prezenterka radiowa, jeden tłumacz języka zwierząt, jeden wiking i jedno dziecko ciemności, czyli ja — wszyscy biegli, czołgali się, przeciskali, znów biegli, padali, wstawali, i biegli dalej przez wyschnięte koryta stalowych rzek, miedzianych strumieni, mosiężnych kanałów, prowadzeni białym promieniem latarki, który odbijał się od stalowych powierzchni, sunął po nich do przodu, otaczany ze wszystkich stron armią cieni. Ogłuszający huk i świdrujące wycie, podobne do gwizdka nadjeżdżającej lokomotywy, przenikało betonowe i stalowe trzewia gigantycznego budynku, zapach jodyny to zatykał nozdrza, to stawał się ledwie wyczuwalny, przeszłość powracała falami, ogarniała nas jak mgła, by znów ustąpić miejsca teraźniejszości. Przerażeni odgłosem przypominającym szum nacierającej masy wody — wody albo czegoś gorszego — dotarliśmy wreszcie do pochyłego korytarza, a potem do sali przy windzie, gdzie na podłodze leżał wciąż żywy Bobby. Kiedy Doogie łączył ponownie kable w panelu kontrolnym, a Roosevelt zapędzał do kabiny dzieci i kota, Sasza, Orson i ja pochylaliśmy się nad Bobbym. Wyglądał jak śmierć złożona chorobą. — Nieźle się prezentujesz — powiedziałem. Bobby przemówił do Orsona głosem tak słabym, że ledwie słyszalnym ponad hukiem ścierających się czasów i światów — bo chyba to właśnie słyszeliśmy. — Cześć, futrzaku. Orson polizał Bobby’ego po policzku, powąchał jego ranę, a potem spojrzał na mnie z troską. — Udało ci się, spryciarzu — powiedział do mnie Bobby. — To było raczej dzieło Wspaniałej Piątki niż jednego Supermana — odparłem. — Zdążysz jeszcze na swój nocny dyżur — zwrócił się Bobby do Saszy. Odegnałem od siebie myśl, że w ten sposób żegna się z nami wszystkimi. — Radio to moje życie — odpowiedziała Sasza. Budynek znów zadrżał, zastukotały koła pociągu, z sufitu posypał się kurz. — Musimy wnieść cię do windy — oświadczyła Sasza. Lecz Bobby spojrzał na mnie i poprosił: — Potrzymaj mnie za rękę, bracie. Wziąłem jego dłoń. Była zimna jak lód. Grymas bólu wykrzywił jego twarz. — Spieprzyłem sprawę wyszeptał. — Co ty mówisz. — Zmoczyłem się — wyznał drżącym głosem. Miałem wrażenie, że chłód ogarnia także moją rękę, dociera do serca. — To nic złego, bracie. Urinophoria. Robiłeś to już nieraz. — Teraz nie mam na sobie neoprenu. — Więc to kwestia stylu, tak? Roześmiał się, jednak śmiech przemienił się wkrótce w kasłanie. — Winda gotowa — oświadczył Doogie. — Zabieramy cię — powiedziała Sasza stanowczym tonem, kiedy z sufitu zaczęły odpadać drobiny betonu. — Nigdy nie myślałem, że umrę tak nieelegancko — szeptał Bobby, ściskając mocniej moją dłoń. — Nie umierasz — zapewniłem go. — Kocham cię... bracie. — Kocham cię — powiedziałem, a te słowa były jak klucz, który zamknął moje gardło niczym drzwi sejfu. — Totalny klajster — powiedział jeszcze słabnącym głosem. Jego oczy patrzyły gdzieś w dał, poza nas, a dłoń nagle stała się bezwładna. Czułem, jak wielki fragment mojego serca osuwa się niczym fragment urwiska w bezdenną otchłań. Sasza przyłożyła palce do szyi Bobby’ego, szukając pulsu. — O Boże... — Musimy się stąd wynosić, natychmiast — ponaglał nas Doogie. Głosem zmienionym tak, jakby należał do jakiegoś innego, obcego mi człowieka, powiedziałem do Saszy: — Musimy wciągnąć go do windy... — On nie żyje... — Pomóż mi go wnieść do winy... — Chris, kochanie, on nie żyje... — Zabieramy go ze sobą. — Snowman... — Zabieramy go stąd! — Pomyśl o dzieciach, one... Byłem zdesperowany i szalony, szalony i zdesperowany, czarny wir rozpaczy ogarniał mój umysł, zabierając ze sobą wszelką radość i rozsądek, ale nie zamierzałem zostawić tu Bobby’ego. Wolałbym umrzeć razem z nim, obok niego, niż zostawić go w tym miejscu. Chwyciłem go pod ramiona i zacząłem ciągnąć do windy, świadom, że przestraszę dzieci, które i tak musiały już okropnie się bać, bez względu na to, jak bardzo były współczesne, twarde i opanowane. Nie sądziłem, by perspektywa przejażdżki w towarzystwie okrwawionego trupa napawała je szczególną radością, i rozumiałem ich obawy, ale tak już musiało być. Kiedy Sasza i Doogie zrozumieli, że naprawdę nie wyniosę się z tego miejsca bez Bobby’ego Hallowaya, pomogli mi wciągnąć ciało do windy