Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
O ile przeciwnik nie zdążył jeszcze zamknąć luki. Kiedy sierżanci Lona ustawiali szyk, dołączyło do nich parę drużyn z trzeciego batalionu, jedna nadbiegła ze wschodu. Ich dowódcy meldowali się kapitanowi, który kazał im ruszać z plutonami Alfy. – Oddaję ich panu pod dowództwo taktyczne – powiedział McGregor. – Sam wezmę kompanię i pozostałych. Będę dowodził całą operacją. – Proszę mi tylko powiedzieć, czego pan od nas oczekuje – odpowiedział Lon, kiedy wszyscy ruszyli na północ. Kolumny żołnierzy trzymały się blisko ścian budynków. Szli ostrożnie, pochyleni, z bronią gotową do strzału. Przed sobą mieli płonący budynek. McGregor wskazał Lonowi pożogę. – Nie wiem, jak to się zaczęło. Wewnątrz coś wybuchło. Albo Calypsjanie przechowywali w nim coś łatwopalnego, albo Belletieńczycy mieli wypadek z własnymi materiałami wybuchowymi. Zachodnia ściana budynku wyleciała w powietrze, a płomienie przeszły na sąsiedni dom. Sądzimy, że go opuścili i staramy się nie dopuścić do jego ponownego zajęcia. Pomysł jest taki: kiedy tylko pożar się wypali, przejdziemy między budynkami i zerwiemy linię obrony. Jeśli się to uda, ściągniemy więcej wojska i spróbujemy ich odciąć. – Czy jakiś inny batalion przechodzi w pobliżu? – Pierwszy batalion zwalnia kompanię ze wschodu. Potrzebują czterdziestu pięciu minut, może godziny, żeby tu dotrzeć. Tyle musimy się utrzymać – Mogło być gorzej, kapitanie. Na was czekaliśmy o wiele dłużej. Lon wszedł za McGregorem do jednego z budynków, który stanowił część linii frontowej trzeciego batalionu, naprzeciw domu opuszczonego przez Belletieńczyków. Ze wschodniego skrzydła wydobywały się jeszcze kłęby dymu, ale poza tym nie było już innych oznak wcześniejszego pożaru. Wewnątrz ogień najwyraźniej wygasł. Pod wysadzoną ścianą tliły się jeszcze jakieś krzewy. Jednak teren jaśniał jak za dnia. Każdy przebiegający przez ulicę byłby wyraźnie widoczny ze sporej odległości. – Staramy się strzelać wszystkim, co mamy, żeby wróg nie mógł zamknąć tej luki – powiedział McGregor. Mimo że stali obok siebie, korzystali z radia. W ten sposób łatwiej było się porozumieć przez huk toczącej się bitwy. – Ile czasu to się pali? – Ze czterdzieści minut. Spieszymy się jak diabli. Musimy. Wkrótce wypali się do reszty. Większość z tych budynków nie ma w sobie wiele palnych materiałów. Plasbet i metalowy szkielet. Nawet dziwi mnie, że jeszcze się pali. – Jak pan sobie wyobraża przejście na drugą stronę? – Skierować na lukę całą siłę ognia, a potem biec ze wszystkich sił. To jest osiemdziesiąt metrów od ostatniej osłony do narożnika po tamtej stronie. Lon mrugnął, co dało mu czas, żeby powstrzymać się od komentarza, jaki cisnął mu się na usta: „Rzeź”. Jeżeli Belletieńczycy spodziewali się czegoś takiego, byłby to czysty atak frontalny o samobójczym charakterze. – Jaką ma pan pewność, że wróg naprawdę opuścił ten budynek, a nie czai się tuż za nim, pilnując luki? – Oczywiście nie sto procent. Myślałem o puszczeniu najpierw jednej drużyny, ale pułkownik zaprotestował. Uważa, że mogłaby to być informacja o naszych zamiarach, ostrzeżenie, że coś się szykuje. – Pięćdziesiąt procent szansy. – Przejdziemy w dwóch grupach – ciągnął McGregor. – Najpierw pan ze swoimi plutonami i dodatkowymi drużynami postaracie się przeskoczyć, zanim wróg zrozumie, co się święci. Ja ze swoimi ruszę, gdy znajdziecie się po drugiej stronie. Lon zgodził się skinieniem głowy. – Rozsądne rozwiązanie. – To, że miał iść pierwszy, nie martwiło go. Prawdopodobnie tak było bezpieczniej. Istniała możliwość, że zdołają pokonać większość trasy, zanim nieprzyjaciel zdąży zareagować. Grupa kapitana była bardziej narażona. – Jakieś inne propozycje? Jestem otwarty. Sam chciałbym poznać mniej ryzykowny plan. – Ja również, kapitanie. Pewnie wysłałbym najpierw jakiś patrol i zdradził całą operację zbyt wcześnie. Zrobimy, co się da. – Lepiej zajmijmy pozycje. Pożar wygaśnie lada moment. – Mam nadzieję. Wolę nie mieć zbyt dużo czasu na zastanawianie się nad pesymistycznymi wariantami. Lepiej zabierzmy się do roboty