Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Po tym incydencie tkwiłam na warcie jak na szpilkach. Podniosłam się, podeszłam do krańca naszego muru od strony lądu i usiadłam w miejscu, skąd miałam lepszy widok na całą plażę. Na jakiś czas zastygłam w bezruchu, z pukawką na kolanach, aż moją uwagę znowu przykuło poruszenie - tym razem w przeciwnej części plaży, w odległości mniej więcej długiej miejskiej przecznicy od nas. Ciemne kształty na tle jasnego piasku. Nowe psy. Trzy. Węszyły chwilę z nosami przy ziemi, po czym ruszyły w naszą stronę. Siedziałam tak nieruchomo, jak tylko potrafiłam, i obserwowałam je. Tak dużo ludzi spało w najlepsze, nie wystawiwszy żadnych wart. Trzy zwierzaki buszowały swobodnie po biwakach, gdzie im się tylko podobało, a nikt nie próbował nawet ich odpędzić. Z drugiej strony, pomarańcze, ziemniaki i razowa mąka, które miała większość, nie mogły być specjalnie kuszące dla psa. Co innego nasz szczupły zapasik suszonego mięsa. Ale żaden pies go nie dostanie. Tymczasem bestie zatrzymały się w obozowisku mieszanej pary. Przypomniałam sobie o dziecku i skoczyłam na równe nogi. Akurat w tej samej chwili niemowlę zapłakało. Trąciłam stopą Zahrę, która natychmiast się przebudziła. Umiała tak - to był odruch. - Psy. Obudź Harry'ego - powiedziałam i ruszyłam do naszych znajomych. Kobieta z krzykiem okładała obiema rękami jednego drapieżnika. Drugi, unikając kopniaków mężczyzny, próbował dobrać się do dziecka. Jedynie trzeci nie wdał się w żadną walkę z ludzką rodziną. Przystając, zwolniłam bezpiecznik i kiedy trzeci pies ruszył w kierunku dziecka, wystrzeliłam. Padł bezgłośnie. Ja też, z trudem łapiąc powietrze, jakby ktoś kopnął mnie w piersi. Z zaskoczeniem poczułam, jaki twardy jest sypki piasek, gdy się na niego leci. Na trzask wystrzału pozostałe dwa psy pierzchły w stronę lądu. Leżąc na brzuchu, wzięłam je na muszkę. Mogłam kropnąć jeszcze jednego, lecz ostatecznie pozwoliłam im prysnąć. Dość się już nacierpiałam. Wciąż oddychałam nierówno. Nagle uświadomiłam sobie, że kiedy tak leżę twarzą w dół, to dla mnie wygodna pozycja strzelecka. Gdybym leżąc strzelała z obu rąk, współodczuwanie nie mogłoby mnie tak od razu obezwładnić. Zakodowałam to w - pamięci na przyszły raz. Ciekawe też było to, że psy wystraszyły się strzału. Nie wiedziałam, czy przeraził je sam huk, czy też fakt, że jeden z nich został trafiony? Szkoda, że nie wiem więcej na ten temat. W książkach czytałam, że psy to inteligentne i wierne domowe zwierzęta - i pewnie tak kiedyś było. Dzisiaj to dzikie stworzenia, które jeśli mogą, chętnie pożrą niemowlę. Czułam, że pies, którego postrzeliłam, leży zdechły. Nie ruszał się. Do tej pory zdążyło pobudzić się mnóstwo ludzi, którzy krzątali się, hałasując przy tym. Żywy pies, nawet ranny, zmykałby jak szalony. Ból w piersiach powoli ustępował. Kiedy już mogłam równo oddychać, wstałam na nogi i odeszłam do naszego obozu. W tym czasie zrobiło się takie zamieszanie, że tylko Harry i Zahra zauważyli mój powrót. Harry wyszedł mi na spotkanie. Wyłuskawszy mi z dłoni pistolet, wziął mnie pod ramię i zaprowadził na moje legowisko. - Więc coś trafiłaś - skonstatował, gdy już usiadłam, dysząc na nowo po tak niewielkim wysiłku. - Zabiłam psa - potaknęłam. - Zaraz dojdę do siebie. - Sama powinnaś być pod strażą - oznajmił. - Te psy dobierały się do dziecka! - Wygląda na to, że adoptowałaś tę przeklętą rodzinkę. Uśmiechnęłam się na przekór sobie, czując przypływ sympatii do niego i myśląc, że chyba mniej więcej tak samo adoptowałam jego i Zahrę. - A co w tym złego? - zapytałam. Westchnął. - Bądź tak dobra, właź do śpiwora i śpij. Biorę następną wartę. - Jacyś ludzie przyszli i jak gdyby nigdy nic zabrali psa, którego zastrzeliłaś - poinformowała Zahra. - Należał się nam. - Chyba nie mam jeszcze ochoty jeść psów - odpowiedział jej Harry. - Spać. *** Dziś wieczorem, gdy rozbiliśmy obóz - Travis Charles Douglas, Gloria Natividad Douglas i sześciomiesięczny Dominie Douglas, nazywany również Domingo, członkowie mieszanej rodziny - skusili się i przyłączyli do nas. Szli za nami, kiedy zboczyliśmy z autostrady na plażę. A gdy już się rozłożyliśmy, podeszli, wciąż niepewni i podejrzliwi, częstując kawalątkami swego skarbu: mlecznej czekolady nadziewanej migdałami. Prawdziwa mleczna czekolada, żadna tam słodycz z szarańczynu. Najsmaczniejsza rzecz, jaką jadłam nawet na długo przed opuszczeniem Robledo. - Wczoraj w nocy to byłeś ty? - spytała Natividad Harry'ego. Od razu nas poprosiła, żeby nazywać ją Natividad. - Nie, to Lauren - odparł Harry, wskazując na mnie. Spojrzała na mnie. - Dziękuję. - Dziecko nie ucierpiało? - zapytałam. - Od tarmoszenia miał podrapaną buzię i piasek w oczach. Pogłaskała śpiącego synka po czarnych włoskach. - Przemyłam mu oczka, a zadrapania posmarowałam maścią. Teraz już wszystko dobrze. Dzielny chłopczyk. Tylko troszkę sobie popłakał. - Bardzo rzadko płacze - wtrącił Travis z cichą dumą. Travis ma niezwykle czarną karnację - i skórę tak gładką, że na pewno nie skaził jej żaden pryszcz. Patrząc na niego, mam ochotę pogładzić tę doskonałą skórę i przekonać się, jaka jest w dotyku. Jest młody, przystojny i poważny: krępy, muskularny mężczyzna, wysoki, lecz trochę niższy i tęższy od Harry'ego. Natividad też jest krępa, ma oliwkowobrązową cerę i okrągłą, ładną twarz. Długie czarne włosy upięte w węzeł na czubku głowy. Jest niska, ale nie przeszkadza jej to, by przejść równym tempem cały dzień, taszcząc plecak i niemowlę. Polubiłam ją i mam ochotę, by jej zaufać. Muszę być z tym ostrożna. Mimo wszystko nie wierzę, że byłaby zdolna nas okraść. Travis jeszcze do końca nas nie zaakceptował, ale ona tak. Pomogliśmy jej dziecku. Jesteśmy jej przyjaciółmi. - Idziemy do Seattle - wyjaśniła nam. - Travis ma tam ciotkę. Zgodziła się, byśmy przemieszkali u niej, dopóki nie znajdziemy jakiejś pracy. Chcemy poszukać takiej, za którą płacą pieniędzmi. - Jak my wszyscy - zgodziła się Zahra. Siedziała obok Harry'ego na jego śpiworze, a on obejmował ją ramieniem. Chyba czeka mnie ciężka noc. Travis z Natividad siedzieli na trzech własnych śpiworach, rozpostartych razem tak, aby dzidziuś miał gdzie raczkować, ile razy się zbudzi. Natividad dla bezpieczeństwa przewiązała jego i swój nadgarstek kawałkiem sznurka do bielizny. Poczułam się samotna pomiędzy dwiema parami. Pozwoliłam, by rozprawiali o swoich nadziejach, powtarzając zasłyszane pogłoski o północnym raju. Wyciągnąwszy notes, zaczęłam spisywać wydarzenia dnia, delektując się jeszcze ostatkami czekolady. Dziecko przebudziło się z płaczem, głodne. Natividad rozchyliła luźną koszulę i podała mu pierś, przysuwając się bliżej mnie - ciekawa, co takiego robię. - Umiesz czytać i pisać - stwierdziła zaskoczona. - Myślałam, że może coś rysujesz. Co tam piszesz? - Bez przerwy tak skrobie - wtrącił się Harry. - Poproś, żeby pokazała ci swoje wiersze