Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Diabli nadali to przyjęcie. Ist- van wzrusza ramionami, dwie cienkie bruzdy niedobrego uśmiechu rysują mu się w końcach ust. Amba- sador kłócący się z żoną drepcze w miejscu, czekają na schodach, a gości nie ma. Na stołach butelki z co- ca-colą, wodą mineralną, nalane kieliszki ze śliwowicą i winem, tace pełne zakąsek, park iluminowany sznurami kolorowych żarówek. Długie rzędy pustych ogrodowych krzesełek i biała struga światła bijąca w rozpięty całun ekranu. Sześć osób, które zechciały przyjść, rozmawia szeptem jak w domu żałoby. Fa- talny dzień! Pokaz wygląda na szyderstwo, goście snują się jak widma. Od szóstej rano znowu armaty grają wokół Budapesztu. Istvan widzi czerwone drzazgi dalekich wystrzałów kołyszących tumanami lis- topadowej mgły, przetacza się grom za gromem, szklanym szlochem rozbryzgują się na płytach chodni- ków wytłuczone szyby, osypują zrudziałe, namokłe liście w parkach. Apel pisarzy, wołanie Węgierskiego Czerwonego Krzyża, by oszczędzono stolicę... "Czy pan pozwoli kieliszek palinki - zachęca Ferenz prze- chylając głowę - chłodny dziś wieczór..." i nieliczni, spłoszeni goście biorą, co im podsuwa usłużnie. Jest Trojanowski i radca do spraw kultury. Polacy nie zawiedli, przyszli Jugosławianie. Jest prezes Towarzys- twa Przyjaźni Indyjsko-Węgierskiej, wysoki, pomarszczony, z brunatną kaszmirską chustką narzuconą na ramiona i głowę, jak to zwykły robić wiejskie kobieciny, i przedstawiciel ministerstwa, ale małej rangi urzędniczek, bez znaczenia. Francuzi, Anglicy nie przyszli, mają Suez na głowie, a nie przyjęcia. Walki nad kanałem trwają. Amerykanie bojkotują ambasadę komunistyczną, bo Kadar wezwał Rosjan. Od dziś rana komunikaty T$A$S$S'a nazywają wydarzenia w Budapeszcie kontrrewolucją. Jeżeli ambasada urzą- dza błahy pokaz filmowy, aprobuje interwencję. Rosjanie, Chińczycy nie przyszli, bo nie wiedzą, co się za pokazem kryje; może jakaś demonstracja? Za parę dni będzie wiadomo, kim są pracownicy ambasady węgierskiej w Delhi, po czyjej stronie się opowiedzą... Lepiej przeczekać, Istvan uśmiecha się gorzko. Ileż razy w ciągu ostatniego tygodnia ambasador przyzywał woźnego i pytał natarczywie, czy nie nadesz- ły zaproszenia na przyjęcie do Rosjan. Jednak dużych kopert ze złoconym nadrukiem nie było. "Może za- pomnieli" - próbował pocieszać Ferenz, ale obaj wiedzieli, że takie pominięcie ma swoją wymowę. Kontr- rewolucja. Wąskie, strome uliczki Budy zdobywane w grzmotach przewalających się czołgów. Nie chcieli nas widzieć - kiwa głową - woleli, żeby nasze żałobne twarze nie mąciły święta. Nie ma jeszcze instrukcji, jak się mają do nas odnosić... Bez wskazówek z ministerstwa nawet przyjaźń ulega chwilowemu zawie- szeniu. Nagy oszalał, wypowiedział Układ Warszawski, ogłosił neutralność. Rosjanie dobrze wiedzą, co oznacza taka neutralność. Wszystkie pisma zachodnie triumfują zdjęciami pomordowanych komunistów. Mindszenty jawnie wezwał naród do walki. Neutralność... Neutralność wobec czego? Socjalizmu? Kapi- talizmu? Wywalczyć powstaniem neutralność? Miecz w ręku szalonego. Zachwianie "równowagi wojs- kowej" żadnej stronie nie jest w tej chwili na rękę. Rosjanie mówią jasno: kto nie jest z nami, ten przeciw nam. Nagyemu władza wymknęła się z rąk, fala go poniosła, decydowała ulica. A w niej ślepa siła zbroj- nego tłumu buchnęła zapiekłą nienawiścią i dawnymi urazami. Ten przeklęty major Stowne, gdy go spot- kałem, wsadził pejcz pod pachę i ściskał mi rękę: "Gratuluję. Nareszcie zdecydowaliście się wyrwać z czerwonego wora, który wam na łeb zarzucono..." Jeżeli on tak myśli, a polityką się nie zajmuje cóż dopiero Rosjanie... Dlaczego mają nam ufać? Dlaczego Kadar w przeddzień uderzenia zniknął z czterema ministrami? Zachód mówił: połamany w więzieniu człowiek stchórzył, wypadł z gry... Zniknął z Buda- pesztu, już jest poza pierścieniem radzieckich wojsk, w Szolnok. Oskarża Nagya, formułuje nowy rząd. On chyba dopiero zaczyna walkę, o najwyższą stawkę, o Węgry? Czy o siebie? Po czyjej stronie jest słuszność? Czas pokaże... Czas. Mimo woli przyspiesza kroku, poza nim zostaje ciężki kamienny Łuk Triumfalny, symbol wyzwolenia, na jakie ich stać. Kanciaste kolana unosiły się wysoko w paradnym kroku, błyskając spod kraciastych spódniczek, ponaglany gwizdem piszczałek odszedł ostatni oddział Szkotów. Spojrzeniem mknie szeroką perspektywą alei ku dalekiemu gmachowi parlamentu, mrocznej bryle po- żółkłej od poświaty z niebieskiego sklepienia. Na trawnikach pasą się święte krowy z pomazanymi minią garbami i swojsko kołacze miedziane brzękadło, wyznaczające stąpania zwierzęcia. Wielki spokój, wiejska senność płynie z najbardziej okazałej arterii miasta. Daleko, jak niskie gwiazdy, mrugają światła nadlatującego auta. Ich blask roziskrza szklany koral zatknięty na krowim rogu pobożną ręką. Istvan z drżeniem myśli: ja tu chodzę, a moi chłopcy... Od razu - jakby magią przeniesiony - widzi ośmioletniego Gezę, dziecko wystawia głowę ponad parapet rozbitego okna, z zachwytem ogląda niezli- czone koraliki zielone i pomarańczowe przecinające niebo nad parkiem, strzelają karabiny maszynowe świetlną amunicją. - Odsuń się - mówi półgłosem, jakby syn mógł go usłyszeć. Zamroczony rozgląda się po niebie ciem- niejącym nad ogromnymi drzewami, patrzy na długie rzędy jarzących się latarń, mógłby przysięgać, że przed chwilą był w Budapeszcie... Jeszcze ma zawrót głowy, przystaje bez tchu, jakby strącony z ogrom- nych wysokości. W uszach szum niedawnego lotu. Przechodzą dwie kobiety z opatulonymi dziećmi. Pobrzęk bransolet na nogach i rękach, ciche śpiewne głosy