Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Thurno i Agla o niczym nie wiedzą - powiedział jednym tchem. - Będą czekać na ciebie jak na prawdziwego brata. - I jako brat wrócę - obiecał Gavor. -1 jako syn. Ponieważ ty byłeś najlepszym z ojców, a wuj Obher najlepszym nauczycielem. Uczepiona strzemienia Hedrina z oczami pełnymi łez odprowadziła go kawałek. Pochylił się, żeby musnąć jej posiwiałe włosy, potem nagle z gniewem spiął konia. Jego cień majaczył jeszcze szaro we wznieconym obłoku kurzu, przypominającym chmurę nadchodzącej burzy. * * * Z Thune do Samarabh było około tysiąca i sześciuset mil szerokim traktem północnym, który w połowie drogi przecinał miasto Gurabh. Gavor obrał jednak mniej uczęszczaną drogę, zbaczając już na początku na zachód, w stronę wód rzeki Da-Ghur. Ucięte Ucho nie nabrał jeszcze pełni sił. Przez pierwsze dni Gavor zważał, by nie popędzać go zbytnio. Później dopiero, gdy zwierze wzmocniło peciny i nabierało wytrzymałości, stopniowo wydłużał dzienne etapy i skracał postoje. Podążał wzdłuż nurtu Da-Ghur, który stopniowo wykręcał na północ, wzdłuż pierwszych stoków Kordyliery Smoków, długiego łańcucha górskiego, absolutnie niedostępnego, w czym zgodni byli niemal wszyscy, a za którym rozciągały się ziemie dzikie i niegościnne. Rad był z sąsiedztwa wody, gdyż zapewniało to popas dla Uciętego Ucha. Poza tym, strony te były mało zaludnione, a w nielicznych wioskach, jakie napotykał, nie słyszało się o strażach Khavla. Rzecz jasna, nie byliby w stanie go zatrzymać, gdyż Gavor nie był przypisany do ziemi. Kowale i rzemieślnicy, kupcy i hodowcy koni mogli poruszać się z pełną swobodą. Niemniej pewnych spotkań lepiej było unikać, a droga, którą obrał, wydawała się najodpowiedniejsza i zapewniała podróż bez niespodzianek i nieprzewidzianych przeszkód. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Gavor powstrzymywał konia i uważnie wyszukiwał odpowiednie miejsce na nocleg. Następnie rozpalał ogień, na spocony grzbiet Uciętego Ucha narzucał derkę i posiliwszy się suchym chlebem i solonym mięsem, z siodłem pod głową rozkładał się nie opodal ognia, owinięty swoją kurtą z koziej wełny. Pomimo zmęczenia nie było mu łatwo zapaść w sen. Nieustannie męczyły go dziwne myśli, w uszach wciąż brzmiały słowa Rakla i Obhera, przelatujące z doliny do doliny niby echo. Nawet gdy zamykał już oczy i z uporem zmuszał się do zaśnięcia, przed jego rozbudzonymi myślami ukazywała się wciąż ta mapa, ze wszystkimi absurdalnymi i groźnymi symbolami. W końcu nachodził go obraz Duny, blady i ulotny we mgle: woskowa twarz i ruda grzywka. I palące, pełne wyrzutu spojrzenie. A potem głos, słodki i nieubłagany, który prześladował go nawet w najbardziej skrytych zakamarkach snu. - Odszedłeś - mówiła Duna. - Dla księżyca, który stał się dla ciebie biały, jak do studni wrzuciłeś wspomnienia, dziecinne zabawy, i miłość, jakby nic miedzy nami nie zaszło. Obraz ten dręczył go do rana, także gdy trwał w najgłębszym śnie. A kiedy budził się ogłupiały i udręczony, gotów był przyjąć na siebie winę, której nie łagodziło nawet wspomnienie słów, jakie przed odjazdem skierował do dziewczyny. - Powrócę - powiedział jej. -Jeśli będziesz o mnie pamiętać, powrócę już na zawsze. I sztyletem obciął kosmyk jej rudych włosów i przewiązał je wokół amuletu. Często za dnia przystawał nad brzegiem rzeki, na piaszczystych, białych od słońca ławicach. Niekiedy chwytał duże ryby o ciemnobłękitnych łuskach, które zapędzały się daleko w głąb martwych odgałęzień rzeki i zostawały uwięzione w bajorkach utworzonych przez naturalne ukształtowanie terenu. Spotykał również wiewiórki, jeżozwierze, popielice i dzikie króliki, nie miał jednak żadnych sideł, a przede wszystkim nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu i próżne wędrówki. Kiedy jego zapas sucharów i solonego mięsa był bliski wyczerpania, zatrzymał się w zagubionej na zboczach wzgórz wiosce. W krytych słomą lepiankach niewielkie otwory okienne pozatykane były pergaminem i cienkim natłuszczonym papierem. W głębi wioski znajdowała się gospoda: piętrowy dom wzniesiony z drewna i kamienia sprawiał wrażenie opustoszałego, jak odludny krajobraz, który go otaczał. Gavor uwiązał konia pod werandą, chroniąc go przed wiszącym w powietrzu deszczem. Pośrodku podwórza zjawiła się jakaś dziewczyna, chudzina z brudnożółtymi warkoczami, trzymająca w ręce widły. Bez słowa, nie racząc nawet zaszczycić Gavora spojrzeniem, rzuciła przed Uciętym Uchem porcje siana. Zaraz zresztą oddaliła się, znikając za zasłoną na tyłach gospody. Gavor wszedł za nią. W pomieszczeniu panował półmrok, takie przynajmniej odniósł wrażenie, gdy wszedł do środka. Stało tam parę stołów z ciemnego, masywnego drewna, było też ogromne, wygaszone palenisko. W rogu leżał pies, który zaczął zajadle warczeć. Wysoka i dobrze zbudowana kobieta stanęła w przejściu do znajdującej się obok kuchni. - Witaj w Kusko Ghoreb - pozdrowiła go kobieta surowym, wcale nie usłużnym głosem. Gavor poczuł się nieswojo i ledwo zdołał wybełkotać swoją prośbę o ciepły, solidny posiłek, niemal przepraszając za zakłócenie spokoju. Kobieta zmierzyła go od stóp do głów, stojąc nieruchomo w drzwiach, potem zeszła dwa stopnie i zbliżyła się. - Gospoda jest otwarta, ale nie mamy nic gotowego, nic szczególnego, ani umyślnie przyrządzonego. O tej porze roku nikt tedy nie przejeżdża. Ale jeśli nie pogardzisz naszą codzienną strawą, mogę podać ci doskonałą zupę z fasoli na boczku. Jest prawie gotowa. Zgodził się pośpiesznie i zasiadł za stołem, w rogu i tyłem do ściany, zgodnie z naukami wuja Obhera. - Podaj mi tymczasem coś do picia - rzucił, starając się o swobodny ton. Dziewczyna z jasnymi warkoczami przyniosła serwetę, i dzban wina. Po chwili powróciła też druga kobieta z trzema kubkami i miskami. - Tutaj, w Kusko Ghoreb, podróżni są gośćmi rzadkimi jak białe kosy. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli ja z siostrzenicą zasiądziemy przy twoim stole? Siostrzenica zwała się Hibli i zezowała na jedno oko. Natomiast oczy Daimy, oberżystki, były głębokie i otoczone tajemniczym mrokiem, piersi miała bujne i agresywne, a krucze włosy zebrała w ogromny kok. - Dokąd zmierzasz, chłopcze? - zapytała, gdy nieco już się posilili. - Do Samarabh. - Po co? - Musze kupić dwa konie rozpłodowe - skłamał Gavor, nie unosząc oczu znad miski. -Jestem hodowcą i chce spróbować połączyć nasze południowe konie, bardzo szybkie, z wytrzymałymi fhomerami z północy. - Przyjechałeś wiec z południa, a udajesz się do Samarabh - powoli powiedziała kobieta, jakby mówiła do siebie samej. - Dlaczego jednak nie podróżujesz wschodnim traktem? - Jest zbyt uczęszczany - odparł Gavor