Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
ła mu przekonanie, że świat został stworzonyz myślą głównie"Ro nim. Chciała, żeby przez życie szedł odważnie. Chyba trochęiillprzesadzita. Patrzyłam na jej przygarbioną postać i odbierałam jak fragjiiHi^Pt widzianego dawno temu filmu. Nie mogłam sobie przypoggpmieć, co tobył za film. Na pewno występowała tam zrozpaIgiezona matka, a grata ją. zaraz, ta, no. Boże, na pewno sobieISprzypomnę. ' Pielęgniarka dotknęła ramienia mamy. -Proszę wyjść na korytarz, bo zaraz będzie obchód! Wyprowadziłamją i posadziłam na fotelu podoknem. Wi^4a stąd było przyszpitalny park. Świeciło słońce, a ludzie^^ szlafrokach spacerowali postarannie utrzymanych alejkach. ""-łilip już nigdy tak nie pospaceruje. Mama pomyślała chyba^tym samym, bo wstrząsnął nią dreszcz i zaczęła płakać. Gładziłam ją po głowie,nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, ulżyć jej cierpieniu. Wszystko, co miałam jej do przekazania,"""'"'"'lato to cierpienie tylko zwielokrotnić. Mogłam jedynie od 95. sunąć w czasie przekazanie kolejnych złych wieści i jeszcze najakiś czas pozostawić jaw nieświadomości. A czymama wobec mnie postępuje w sposób wtaściwy? Niewiem. Jedyne, czego wymaga, to pracowitość iuczciwość. Obiecechy stawiają mnie na przegranej pozycji w dzisiejszym świecie. Zęby przetrwać, muszę dostosować się do obowiązującychreguł. A główna regułajest taka, by uczciwością i prawdomównością wypchać sobie buty. Będzie iwygodniej, i bezpieczniej. Gdy opowiedziałam jejktóregoś wieczoru o rozróbie Olkaw klubie i pretensjach dyrektora,orzekła, że powinnam byławstać i powiedzieć prawdę. Szalona. Nie wie, na jakim świecieżyje. Olek by mnie zabił, a w szkole nikt niekiwnąłby palcem,by mnie ratować. Nawet gdybymto jakoś przeżyła,do końcażycia chodziłabym zetykietą donosiciela. Mama chyba zdaje sobie sprawę, żekłamię, gdyjest to dlamnie wygodne. Dlatego nie do końca mi ufa. Chociażwątpię,czy umiałaby napalcach jednej ręki wskazać przypadki, gdyświadomie zawiodłam jejzaufanie. Tak naprawdę rzadko towzględem niej robię. Jużdawno wyczerpałam limit. Więcej sama bym nie zniosła. Pierwszy razskłamałam, gdy udałam, że nie zrozumiałam,co się stało. Latawiec furkotał na antenie, ja trzymałam w rękuksiążkę, aFilip stał w otwartych drzwiachi wpatrywał się wemnie z wyrzutem. Czekałam, kiedy samazacznę krzyczeć albokiedy usłyszę krzyk Filipa, aleoboje staliśmy nieruchomo, wpatrzeni w siebie, przerażeni niesamowitością chwili. Wydawało mi się,że jeśli nie zrobię nic, nie zejdę na dół, bypowiedzieć o tymmamie, gdy będę się starała ze wszystkichsił,by nie drgnąć, to nic więcej się nie stanie, bo nie nastąpi już żadna inna chwila. I tak się stało. Tkwięw niej dotądjak przedpotopowamuchauwięziona w grudcebursztynu. To, żeprzemijają kolejne lata, chodzę, jem, uczęsię, rozmawiam, robię zakupy,wcalenie oznacza, że światruszył naprzód. To,czym teraz żyję,dzieje się w równoległymświecie. Świecie, w którym biegnę i niemogę się zatrzymać. Zaczęłambiec w chwili, gdystołek sięprzewrócił, i biegnę nadal,byle dalej od oczu Filipa, od nieświa- 96 domości niczego mamy Całe moje równoległe życie jest udawaniem, że tamto sięniezdarzyło. ,;}Skąd mogłam wtedy wiedzieć, że po pierwszym kłamstwie lmuszą nastąpić kolejne, bo to jedyny sposób, by zamaskować ^fioprzednie. I nie można już przestać. Nigdy. Zamknęłamoczy, by skoncentrować myśli na tym, co powinnamteraz robić. Myśli zamienionena obrazy stawałysię realne, łatWoJE było przeobrazić w konkretne sytuacje, słowa, gesty. Musiiałam stworzyć sobie serię obrazów i ułożyć kolejno, jak] rysunki w komiksie. Zwykle mi się to udawało, ale nie tym razem. - Zdecydowałamsię na półprawdę. .- Przyniosłam dokumenty Filipa, o które prosiłlekarz. 22? Położyłam jejto na kolanach. Tam było wszystko, wystarczy, że zajrzy. Otworzyła chciwie dowód i utknęła na zdjęciu. Może już nie pamiętała, co jest podbandażami. :.Przesiedziałam w szpitalu cały dzień. Zegar wskazywał siódBą, gdy wyszłam. Na dworze już szarzało,jakby dzień był tutaj krótszy niż w naszym miasteczku. Może to wina chmur albo cieni rzucanych przez równoległe rzędy kamienic. Pogoda draż niła swym niezdecydowaniem - ani słońca, ani deszczu,takie ni to ni sio. Wilgotność powietrza powodowała, żewszystko się jakoś do siebie nawzajem przybliżyło i miałam wrażenie, jakbym tkwiła w zakorkowanej butelce. Szara, zmierzwiona korokasztanowca rosnącego na skwerku przed szpitalem poruszała sięjak w zwolnionym tempie. Pozbawione liści gałęzie kiały paluchami, ostrzegając lubgrożąc. Nie chciałomi sięwracać do domu Filipa, bo wielkie puste przestrzenie budziły we mnie panikę, poszłam więc na spacerleznane, porozglądać się po nowym terytorium,nauczyćsię rozpoznawać po zapachu. Ulicę, przyktórej stał szpital, już znałam. Skręciłam w boczną wędrowałam wzdłuż wymalowanych sprejem murów, mijając grupki kobiet, które zatrzymałysięna pogawędkę z sąsiadkami. Nie miaływidocznie zwyczaju zapraszać się na ławeczkęogrodu, tylko stały na chodniku,zmuszając przechodniów 97 do zejścia na jezdnię. Młodzi mężczyźni w dresach i bejsbolówkach nasuniętych na czoło stali w bramach i spoglądali na mnieimpertynencko. Ze znawstwem oceniali zawartość kieszeni itorby, którąz całej siły ściskałam pod pachą. Może byłam niesprawiedliwa i myliłam sięco do ich intencji, może gapili się na mniedlatego, że im się podobałam. Żadenz nichnie miał u mnie szans. Nie przyspieszyłam kroku, ale z ulgą przyjęłamwidok przejeżdżającego tramwaju wgłębi tej śmierdzącej kiszoną kapustą ulicy. Identyczny zapach pamiętam z dzieciństwa