Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Miano zastosować dynamit, ale zrezygnowano z tej metody eksploatacji, bo zawartość metalu w rudzie okazała się zbyt niska. Przerwano więc prace. W maju odkrywki podbiegły wodą, cała robota poszła w diabły. Ale po 22 – Archipelag Gulag t. II 505 upływie dwóch lat – znowu w marcu – gdy na Kołymie mróz aż trzeszczy, ktoś tam doszedł do wniosku: toż trzeba robić te odkrywki! W tym samym miejscu! ale w tempie! i nie żałować ludzi! Żeby to tylko zbędne wydatki... Albo, dajmy na to, więźniowie nazwozili ziemi i usypali tamę na rzece Suchoń obok osady Opoki. Ale wiosenne wody zaraz wszystko rozmyły i zniosły. Cóż, przepadło. Albo na przykład – Tałażski kombinat archangielskiego zarządu obozów miał w planie organizację wyrobu mebli, zapomniano tylko zaplanować jednocześnie dostawy drzewa, z którego miały być te meble wyrabiane. Ale plan, to plan – musi być wykonany! Zakłady musiały wydzielić specjalne brygady robotnicze dla wyławiania z rzeki tzw. drewna awaryjnego, to znaczy tego, które oderwało się od tratew. Nie starczyło go na długo. Wówczas brygady zaczęły dla potrzeb swoich zakładów rabować cudze tratwy. Było to drewno figurujące w cudzych planach, niech tam kto inny teraz płacze. Ale mołojcy, którzy tę robotę wykonali, też nie mieli z tego żadnej korzyści: macierzysty obóz nie mógł przecież zaliczać im tej roboty do normy, bo chodziło o kradzież. No i macie samowystarczalność... Albo inny przykład. W Usfwymłagu, w 1943 roku postanowiono za wszelką cenę przekroczyć plan spławu drzewa luzem. Kto tylko był pod ręką – musiał iść do lasu, wypędzono do wyrębu zdrowych i chorych. W rezultacie – w zatoce rzecznej obok obozu zebrało się trochę za wiele drewna – 200.000 metrów sześciennych. Nie zdążono wyłowić tego przed zimą i pnie wmarzły w lód. Poniżej tego punktu przerzucony był przez rzekę most kolejowy. Jeśli wiosną cała ta masa nie rozpadnie się na poszczególne pnie, tylko ruszy wałem – to zniesie most, jak pić dać, a komendant pójdzie pod sąd. Trzeba więc było sprowadzać dynamit wagonami, zakładać zimą miny na dnie, wysadzać w powietrze tę zmarzłą kupę drewna i później jak najszybciej wytaczać kloce na brzeg – aby je tam palić (bo wiosną nie będą się już nadawały do żadnej obróbki tartacznej). Cały po–dobóz zajęty był tą robotą, dwustu ludzi. Za pracę w lodowatej wodzie dawano im co dzień porcję słoniny – ale żadnej z tych operacji nie można było objąć sprawozdawczością, bo przecież wszystko robione było na darmo. Całe drewno poszło z dymem. No i macie zwrot kosztów własnych. A znów cały Pieczełdorłag budował linię kolejową do Workuty – krętym szlakiem, jak leci. Gdy już była gotowa, trzeba było jej trasę prostować. Na czyj koszt? A kolej Lalsk (nad Łuzą) – Piniug (chciano ją prowadzić dalej aż do Syktykwaru)? W roku 1938 założono tam jakieś duże obozy, zbudowano 45 km szlaku – i zaprzestano dalszych robót... I wszystko poszło na marne. 506 No, ale takie drobne omyłki mogą się przecież zawsze zdarzyć, żadne Kierownictwo nie jest przed nimi zabezpieczone. A kolej Salechard–Igarka?! Usypano setki kilometrów grobli wśród moczarów. W momencie śmierci Stalina zostało jeszcze 300 kilometrów miedzy dwoma odcinkami torów, które dopiero miały się zbiec. I też trzeba było w końcu zamrozić roboty. Ale tu już straszno powiedzieć, czyja to była omyłka. On sam tak chciał... Ta samowystarczalność w końcu tak dokuczy, że komendant obozu nie wie wprost jak się od niej uwolnić, jak pchać ten wózek. Pod Krasnojars–kiem, w miejscowości Kacza był obóz dla inwalidów (półtora tysiąca kalek!). Otóż po wojnie też im narzucono tę samowystarczalność i kazano wyrabiać meble. Inwalidzi chodzili po surowiec do lasu z ręcznymi piłami (obóz miał inny profil produkcyjny, więc żadna mechanizacja mu się nie należała), pnie zwozili do obozu krowim zaprzęgiem (środki transportu też im się nie należały, ale mieli własną oborę). Koszta własne jednej kanapy wyniosły w końcu 800 rubli, a sprzedawać ją trzeba było za 600!... Wówczas sama zwierzchność obozowa zaczęła się namyślać, jak by tu możliwie najwięcej inwalidów przesunąć do pierwszej grupy, niepracującej, albo uznać za chorych, co pozwalało nie wyprowadzać ich do robót poza żonę – i w rezultacie obóz mógł zrezygnować z nierentownej samowystarczalności i przejść na zupełnie pewne utrzymanie państwowe. Z tych wszystkich powodów Archipelag nie jest w stanie pokryć kosztów swego utrzymania. Ba, kraj sporo musi dopłacać, aby móc się nim cieszyć. Jeszcze bardziej komplikuje życie gospodarcze Archipelagu fakt, że ta wielka, ogólnopaństwowa socjalistyczna samowystarczalność potrzebna jest państwu, potrzebna GUŁagowi, ale komendant obozu już tylko na nią gwiżdże – no, mogą trochę zbesztać, mogą najwyżej premię obciąć człowiekowi (ale zawsze w końcu jakąś dadzą). Ten zysk, który naprawdę obchodzi komendanta, który zapewnia człowiekowi rozmach, wygody i satysfakcję – daje mu jego samodzielne, na prawie naturalnym oparte gospodarstwo, jego maleńki przytulny mająteczek, jego folwark obozowy. Nie tylko w Armii Czerwonej, lecz również w środowisku MWD, wcale nie żartem, lecz całkiem serio zaczęto stosować – i to coraz powszechniej – stateczne, poważne, budzące szacunek i mile łechcące dumę słowo – gospodarz. Całym krajem trząsł Gospodarz – podobnie więc dowódca każdej jednostki powinien był być również kimś na obraz i podobieństwo Gospodarza. Ale bezlitosny Frenkel wymyślił zgrzebło, którego zęby – w postaci grup A–B– C–D wpiły się raz na zawsze w grzywę GUŁagu – i odtąd każdy 507 gospodarz musiał dobrze wysilić mózgownicę, aby nie pozwolić temu zgrzebłu wyczesać owego minimum robotników, bez których niemożliwy byłby rozruch i funkcjonowanie mechanizmu gospodarczego tych prywatnych włości