Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Znaczyło to, że ani jedna cząstka jej wiedzy nie mogła pochodzić od wirusów: wszystkiego, co potrafiła i wiedziała, musiała nauczyć się sama. Jeśli Rolfa też cierpi na Błędną Gramatykę, to oznacza, że - podobnie jak Mile- na - nigdy nie została wyleczona. Nieoczekiwanie Milena poczuła pewność, że tak właśnie jest. Po prostu wiedziała, że trafiła. Sposób, w jaki IGa piła; jej chód, aura wyobcowania, psychiczna wrażliwość - ta dziwna mieszanka siły i słabości, i całe mnóstwo innych rzeczy, których Milena nie umiała nawet wyrazić słowami - wszystko to upewniało ją, że Niedźwiedzica była taka jak ona. Nareszcie znalazła prawdziwą kobietę. Na Marksa i Lenina! O kurczę! Jej żołądek przypominał ko- ronkowy gorset, który właśnie zaczął pękać w szwach. Wszystko w środku trzęsło się i latało luzem, zmacerowane. Drżały jej ręce, uginały się kolana. Wstała i zrobiła rundę wokół pokoju. Obiła so- bie golenie o róg łóżka, obgryzła paznokieć, po czym zdarła go prawie do żywego mięsa. W końcu uznała, że musi wyjść się prze- wietrzyć. Jej marzenia na nowo rozpostarły skrzydła. Zamieszkają razem, ona i Niedźwiedzica. Rolfa będzie kompo- nować muzykę i zostanie uznana za geniusza. Jak Mozart, Beetho- ven, Liszt - wszyscy wirtuozi instrumentów. Czemu nie miałoby być wirtuoza głosu? Milena będzie trefiła jej futerko, na specjal- ne okazje fryzując je w loki. Będzie przytulać się do niej w nocy, wyleczy jej łupież. Zostaną ze sobą, będą miały siebie nawzajem i Rolfa rozkwitnie. Milena poczuła w tym momencie, jak dobrze ją rozumie; pojęła, dlaczego IGa tak powłóczy nogami, czemu pije i wygląda jak przydeptana. Przecież nikomu nie strzeliłoby do głowy, że jakaś Niedźwiedzica może umieć śpiewać, nikt nie chciałby nawet jej posłuchać. Ludzie uważali IGi za zwierzęta, nienawidzili, bali się ich. Milena aż się wzdrygnęła, gdy uświado- miła sobie, jakie to niesprawiedliwe. Zapragnęła natychmiast iść do Rolfy. Była gotowa ruszyć piechotą do Osiedla IGów, gdyby tyl- ko wiedziała, gdzie to jest. Czuła przy sobie obecność Rolfy. Wszę- dzie było jej pełno, do tego stopnia, iż Milenie zdawało się, że czu- je jej ciało, wie, jakie jest w dotyku - wielkie, miękkie i gorące. Wyobraziła sobie, że zna smak jej ust. Rozśpiewała się w duszy. Dobre parę godzin włóczyła się w ciepłej mżawce po ciemnych ulicach, na których w jej czasach nie trzeba było żadnych stróżów porządku. Wreszcie poczuła, że przy każdym następnym kroku nogi plączą się jej i krzyżują. Zaczął wstawać niemrawy świt. Lecz nie było jej ani trochę lepiej. Nie mogła się uspokoić. Doszła do kolejowych łuków i czekała na Rolfę. Zza umykają- cej chmury wyszło słońce - Milena poczuła, jak grzeje jej bladą twarz. Co ją to obchodziło? Zobaczyła Rolfę, idącą w jej stronę... Milena podniosła się, przygładziła ubranie i przeciągnęła pal- cami po włosach, starając się rozczesać kołtuny. Czekała. Rolfa podeszła bliżej. Wrócił strach. Milena nawet nie zdawała sobie sprawy, że się boi. Czuła tylko, że nie jest w stanie być sobą. Odjęło jej mowę. - Skąd się tu wzięłaś? - zapytała Rolfa. - Och. Och! -Tyle wydobyła z siebie Milena, trzepiąc niezdar- nie rękami. - Jesteś jakaś dziwna. Co tutaj robisz? - Nic. Wyszłam się przejść. Masz na mnie zły wpływ. Oczy Mileny iskrzyły się i błyszczały, prawie nabrzmiałe nie- mym wyznaniem. - Nie wydaje mi się, że w ogóle można mieć na ciebie zły wpływ - powiedziała Rolfa. -Wyglądasz mi na odporną na wpływy. - Zjemy dziś razem lunch? - Głos Mileny brzmiał słabiutko, za to był pełen nadziei. Rolfa stała bez ruchu, wątły poranny wietrzyk mierzwił jej fu- tro. - Jeśli tylko masz chęć, kruszyno - odparła i pogłaskała Mile- nę po głowie, po włosach, w pospiesznej pieszczocie, po czym ru- szyła dalej tunelem. Rolfa wymyśliła dla niej zdrobniałe przezwisko! Milena drep- tała za nią, czując się mała i delikatna. - Kolejny pracowity dzionek - rzuciła Rolfa kwaśno, otwiera- jąc pchnięciem wielkie żółte drzwi, których właściwie nigdy nie było potrzeby zamykać