Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Luke uczynił to pod wpływem impulsu: pochylił się nad żywopło- tem, ujął kibić żony i wbrew okrzykom protestu przeniósł ją na drugą stronę. Śmiała się, gdy stawiał ją na ziemi. - Za parę miesięcy, wasza wysokość, nie pójdzie ci tak łatwo - po- wiedziała, zarumieniła się i przygryzła dolną wargę. - Och, Anno! - wykrzyknęła Henrietta, uderzając się w piersi z ca- łych sił. - Czy to oznacza to, co mam na myśli? Jak zauważył Luke, Emilia schyliła się, by powąchać kwiatek, nato- miast Doris zdawała się być zainteresowana tym tematem. - Anna jest przy nadziei - powiedział Luke, podając jej ramię i roz koszując się jej widokiem. Czuł ogromną ulgę - może na nią patrzeć, dotykać jej, powiedzieć wszem wobec o swoim głębokim do niej uczu ciu. Wyrzekł się przeszłości. Jego koń zarżał niecierpliwie. Henrietta pierwsza uścisnęła i ucałowała Annę, potem uczyniła to Do- ris - przez żywopłot. Wszystkie trzy śmiały się, gadały jedna przez drugą. Luke podążył za spojrzeniem Emilii. Obserwowała tę scenę, nie rozumie- jąc widocznie, jaki jest powód tego ożywienia. Luke uniósł w górę brwi, wzruszając ramionami, a dziewczynka uśmiechnęła się do niego. - Na pewno będzie syn - oznajmiła Henrietta. - Gotowam przy siąc, Anno. Musi być syn. Cieszę się twoim szczęściem i szczęściem Luke'a oczywiście, choć nie zachwycił się moim kapeluszem. Ale chy ba mu wybaczę. - Roześmiała się i przez bramkę w żywopłocie weszła do ogrodu. - Wracam do domu i zabieram Emilię i Doris. Na moje wy czucie jest tu o trzy osoby za dużo. Luke obserwował odchodzące panie i raptem ogarnęło go przygnę- bienie. Przez parę minut czuł, że znowu pragnie Henrietty. Nie tyle fi- zycznie, ile duchowo. Chciał być znowu tamtym chłopcem i żeby ona była tamtą dziewczyną. Chciał cofnąć czas. Miał rację, że bał się powrotu do domu. Skierowali się do stajen - Anna wsparta o ramię Luke'a. - Tak mi przykro - rzekła. - To ty powinieneś powiadomić domow- ników o moim stanie. Zrobiłbyś to na pewno w sposób bardziej uroczy- sty, zgodnie z obyczajem. - Tak uważasz? Wydaje mi się, madame, że mój udział w poczęciu dziecka nie dorównuje twemu. A więc za parę miesięcy nie będę cię mógł podnieść? Czy to wyzwanie, czy wątpisz w moją siłę? Roześmiała się. W śmiechu tym brzmiały szczęście i radość życia. Pomyślał nagle, że wolałby nie iść do salonu na herbatę w gronie rodziny. Wolałby napić się jej w swoim salonie, tylko z żoną. Nie musiał kochać się z nią, choć taka perspektywa zawsze była nęcąca, ale pragnął po prostu pobyć z nią sam na sam, móc patrzeć na nią do woli, nie łamiąc dobrych manier, że oto rozmawia tylko z nią i słucha tylko jej. Był wstrząśnięty, gdy uprzytomnił sobie, do czego doszło: uzależnił się od Anny. Odczuwał to szczególnie dobitnie tu, w Bowden. Wątpił nawet, czy bez Anny smakowałoby mu życie w Paryżu. A niby dlaczego miałbym się nie uzależnić? - myślał. Była jego żoną. I mimo jej przeszłości i tajemnicy, której mu nie wyjawiła - przecież on też miał przeszłość i sekrety, jakie przed nią zataił - od dnia ślubu nie dała mu najmniejszych powodów do podejrzeń. - A za ile miesięcy, madame, mam się poddać tej próbie siły? - zapytał. Znowu śmiech. - Zanim stanę się gruba i brzydka. Myślę, że za niecałe dwa miesiące. - Gruba i co? - Zmarszczył brwi i spojrzał na nią z ukosa. -1 brzyd- ka? Z moim dzieckiem pod sercem? Dla kogo brzydka, jeśli łaska? Lubił się z nią przekomarzać. Rozśmieszać ją. Oboje nauczyli się sztuki ironii i stosowali ją wzajemnie wobec siebie. Swego czasu - wcale nie tak dawno temu - gdy ktoś odważyłby się na ironiczną wypowiedź pod jego adresem, wyciągnąłby szpadę z pochwy, a gdyby tym kimś była niewiasta, potraktowałby ją chłodno i wyniośle. - Dopominam się o komplement - rzekła. - Skoro poskąpiłeś go Henrietcie, bardzo nieładnie z twojej strony, wasza wysokość, to może masz w zanadrzu jakiś dla mnie? Nie będę brzydka? - Madame. - Zamilkł na chwilę, pochylając się i składając pocału- nek na jej dłoni, podczas gdy ona spoglądała na niego figlarnie. - Mogę sobie tylko wyobrazić, że dla mnie będziesz znacznie piękniejsza niż teraz. Nawet gdy zbliży się czas rozwiązania. Figlarne błyski zgasły w jej oczach, ustąpiły miejsca czemuś, co można by nazwać rozmarzeniem. - Mówisz prawdę, wasza wysokość? Czy to po prostu taka paryska galanteria? - Madame. - Znowu niski ukłon. - Przysięgam, że nie zwykłem mó- wić takich słów niewiastom. Nie lubię dostawać po twarzy. Roześmiała się z odchyloną do tyłu głową. - Pora na herbatę - rzekł. - Będą patrzeć na nas z wyrzutem, jeśli się spóźnimy. - Tak, istotnie. Poza tym jestem głodna. Muszę pamiętać, że win-nam jeść za dwie osoby. Ja mogę sobie czegoś odmówić, ale byłoby 138 139 nieładnie z mojej strony, gdybym odmówiła jemu, bo nie potrafi jeszcze upomnieć się o swoje prawa. - Albo jej - dopowiedział