Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zbliżało się południe i nasi wędrowcy usłyszeli z dala słaby, jękliwy dźwięk. Hałas stawał się wyraźniejszy, w miarę jak szli naprzód. Dobrzy piechurzy szybko napotkali przyczynę zjawiska: . kilku uzbrojonych w piki żołnierzy i paru strażników maszerowało, pędząc przed sobą stado wyglądające na około sto sztuk bydła. Istoty te były w różnym wieku, tylko parę zdecydowanie starych. Samcy zgnębieni i milczący, samice wydawały słyszane już poprzednio jęki. Innymi słowy - stado prowadzone w imieniu prawa składało się z mężczyzn i kobiet. - Wielkie nieba! - krzyknął Gerard. - Co za gromada ludzi? Dzieci przecie nie mogą być złodziejami! Czekaj, są wśród nich niemowlęta. Co to być może, Dionizy? Dionizy poradził mu, żeby zapytał o to mieszczanina z przypiętą odznaką. - Jesteśmy w Burgundii! Na grzeczne zapytanie otrzymasz grzeczną odpowiedź. Gerard podszedł do strażnika, zdjął czapkę - jego grzeczność została natychmiast skwitowana podobną uprzejmością i powiedział: - Na miłość Najświętszej Panienki, powiedzcie mi, panie, co robicie z tymi biednymi ludźmi? - A co ci do tego, chłopcze? - odpowiedział podejrzliwie strażnik. - Jestem cudzoziemcem, panie, i to bardzo pragnącym nauki. - A to inna sprawa. Co robimy? Ano! A więc my... - Słyszysz, Jakubie? Ten cudzoziemiec chciałby wiedzieć, co robimy. Tym dwom ludziom-narzędziom pochlebiło, że istnieje człowiek, który nie wie tego, o czym. oni przypadkiem wiedzą. We wszystkich epokach taka rzecz łechce ludzką ambicję. W każdym razie szeptanie nie trwało długo, nie bez wpływu była tu rodzima kurtuazja, i strażnik odwrócił się do Gerarda. - Co tu robimy? Hm, hm! Zawahał się znowu; nie żeby go trapiły jakieś wątpliwości co do tego, co czynił, lecz ponieważ starał się znaleźć pojedyncze słowo, które mogłoby wyjaśnić całą sprawę. - Ce que nous faisons, mon gars? - Mais - damę! NOUS TRANSVASONS. - Przelewacie? To znaczy że przelewacie z jednego naczynia do drugiego? - Tak, właśnie tak. - Wyjaśnił, że w ubiegłym roku zaraza zdziesiątkowała miasto Charmes - domy się wyludniły i zabrakło ludzi do handlu. Wyrywano tam sobie zboże i na pół zgniły len. Tak więc burmistrz i radni miejscy wysłali pismo do sekretarza księcia i sam diuk polecił zbadać, w którym mieście jest zbyt pełno. „U nas"-odpisał burmistrz Toul. - „Przysyłajcie więc z osiemdziesięciu czy ze stu waszych mieszczan" - przyszedł rozkaz. Chodziło tu o przelanie z pełnego miasta do pustego. Czyż nasz książę nie dobry to ojciec dla ludu? Nie pozwala osłabnąć księstwu ani zacnym miastom niszczeć od zarazy lub miecza, broniąc ich, gdy trzeba, piką lub kuszą (tu zdjął czapkę przed sierżantem, następnie przed Dionizym), przy innej okazji mądrą swą sztuką rządzenia. Niech żyje książę! Pikinierzy nie chcieli naturalnie dać się przelicytować w lojalności, wrzeszczeli więc stentorowym głosem: „NIECH ŻYJE KSIĄŻĘ!" Wówczas i przesiedleńcy, częściowo dlatego, że w owych czasach lojalność płynęła z nie wyrozumowanego uczucia, z drugiej zaś strony bojąc się może jakichś dalszych niedobrych konsekwencji, gdyby sami jeno pozostali niemi - wznieśli słaby, drżący okrzyk: „Niech żyję książę!" Przeciw temu zbuntowała się sponiewierana Natura. Zaiste, może udane uczucie wyzwoliło prawdziwe, tuż za owym lojalnym chórem rozległa się głośna i przejmująca skarga z piersi wszystkich gnanych kobiet i głęboki, bolesny pomruk mężczyzn. Och, za chwilę całe powietrze napełniło się skargami niewiast i mężczyzn. Oceńcie sami, co to musiało być, jeżeli brutalni pikinierzy zatrzymali się bez rozkazu, straciwszy kontenans, jak gdyby wyrosła przed nimi ściana smutku. - En avant! - ryknął sierżant i ruszyli w dalszą drogę, z pomrukiem jednak i przekleństwem na ustach. - Ach, przykry to jęk - zadrżał jeden z cywilnych konwojentów. - Les malheureux - wykrzyknął z żalem; czyż może bowiem człowiek słuchać rozpaczliwej skargi tłumu i pozostać obojętnym? - Les ingrants ! - Odchodzą z miasta, gdzie byli zbyt liczni i niepotrzebni, do miejsca, gdzie są pożądani; z głodu i nędzy do obfitości - i opierają się. I jeszcze czynią przykry hałas. Myślałby kto, że ich wypędzamy z Burgundii. - Chodźmy stąd - szepnął Gerard. - Chodźmy. Przyjaciele ruszyli przed siebie. Gdy mijali czoło kolumny i ujrzeli mężczyzn idących ze wzrokiem ponuro wbitym w ziemię i płaczące kobiety, które niosły na rękach lub prowadziły przy sobie dzieci, i biedne maleństwa-niektóre wesoło baraszkowały, inne popłakiwały na widok łez matczynych, Gerard starał się znaleźć dla nich jakieś słowo pociechy, ale gardło mu się ścisnęło i nie wykrztusił ani słowa, szepnął tylko: - Chodźmy, Dionizy. Nie mogę urazić tego bólu marnymi słowami pociechy. I zwyczajem artysty starał się tylko co rychlej oddalić od nieszczęścia, którego nie mógł złagodzić. Biegł prawie, by nie słyszeć westchnień i szlochów. - Co jest, kamracie, pożółkłeś jak cytryna. Człeku, nie bierz sobie do serca cudzego zmartwienia. Żaden z tych jęczących niedojdów okiem by nie mrugnął, patrząc, jak wieszają takiego cudzoziemca jak ty. Gerard prawie go nie słuchał. - Przelewać ich? - narzekał. - Jak gdyby krew nie była gęściejsza od wina. O książęta, jakimi jesteście wilkami! Och, biedacy! Ach Dionizy, Dionizy! Gdy patrzę na ich nieszczęście, moje własne staje mi przed oczyma! Ach biadaż mi, biada! - Teraz dopiero gadasz do rzeczy. Żeby biednego chlopczynę przeganiać w taką daleką drogę z Holandii do Rzymu, to zaiste godne pożałowania. Ale w czym krzywda tych skomlących ludzi? Jest ich ze sześć dwudziestek do kompanii. Zresztą nie idą precz z Burgundii. - Oby w niej nigdy nie mieszkali. - Méchant, va! Idą przecie z jednego miasteczka do drugiego. Toć to podróż dla muła! a ty- o tym już ani słowa. Courage, camarade, le diable est mort! Gerard spuścił głowę z powątpiewaniem, milczał prawie milę drogi i nagle odezwał się zamyślony: - Widzisz, Dionizy, moja książkowa nauka jest mi podporą. A ci- to prości ludzie, uważają, że na ich mieścinie kończy się świat. A czymże jest ten świat? Morzem łez. Ach, ten słodki świat. Popatrz: dziewczynka stłukła gliniany dzban! Teraz, choćbym miał wisieć na którejś z waszych szubienic, osuszę czyjeś łzy! - i skoczył dziko ku małej zrozpaczonej istotce jak kania do kurczęcia, w szlachetniejszej jednak intencji. Ujrzał śliczne dwunastoletnie dziewczątko