Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Nie możemy wam przecież odciąć głowy - zganił ten pomysł dowódca turkopli. - O tym w każdym razie nie było mowy! Williamowi przeszedł śmiech. - To nie jest potrzebne - opanował się szybko i aby uprzedzić ich ewentualne głupie pomysły, polecił w tkaninie, z której były zrobione nosze, zrobić otwór, potem położył się na plecach, wsunął jednak głowę w otwór, tak że zwisała pod noszami. Teraz kazał im po pierwsze, podwiązać swoją głowę, a z boków zwiesić chusty, ażeby nikt nie mógł odkryć podstępu. Po drugie, posmarować mu szyję krwią i obłożyć trzewiami, co miało wyglądać, jakby zabitemu zadano gwałt, i po trzecie, zerwać z ciała saraceńskie odzienie, żeby każdy mógł zobaczyć białą skórę i rozpoznać chrześcijanina. Mała grupa wyruszyła w drogę. Tryumfująco pokazała wartownikom swe znalezisko, tego chrześcijańskiego psa, który był zawinięty w dywan. Kryjówka na nic się zresztą temu wieprzowi nie przydała, odrąbali mu głowę, bo nie jest przecież potrzebna. - Świńskie ciało jest jeszcze ciepłe, możecie się sami przekonać! Jednak starzy wzdrygnęli się z powodu tak wielkiego okrucieństwa Beduinów. Ściągnęli z żerdzi głowę hrabiego, z obrzydzeniem przyłożyli ją do zakrwawionej szyi, a ciało przykryli szybko wojennymi utensyliami. Beduini naglili do pośpiechu i starzy byli zadowoleni, że jak najszybciej odprawili tych barbarzyńskich ludzi, bowiem jeszcze bardziej niż straszliwie oporządzona głowa z wyżartymi wargami i do kości ogryzionym nosem budziło w nich wstręt ciepłe, białe ciało, w którym tak niedawno pulsowało jeszcze życie. Kto wie, jakim tępym nożem te szakale pustyni poderżnęły mu gardło! Turkople podnieśli nosze i oddalili się spiesznym krokiem. Z diariusza Jana ze Joinville Pod Mansurą, 11 lutego A.D. 1250 Bitwa toczyła się ze zmiennym szczęściem, wciąż myślałem, że już wybiła nasza ostatnia godzina, gdy jakaś nowa gromada uderzała na palisadę, jednak ostre oszczepy wytrzymały, a my za palisadą wyciągniętymi włóczniami też się do czegoś przyczynialiśmy, zwłaszcza że każdy atak płoszyliśmy przeraźliwymi fanfarami. W kilku kwaterach naszego obozu nie poszło jednak tak łatwo. Także drugi brat króla, Alfons z Poitou, kazał ludziom zsiąść z koni, a sam pozostał na rumaku. Przez to naturalnie ściągnął na siebie uwagę. Jego ludzie zostali zaatakowani, a kilku Saracenów ujęło hrabiego i zamierzało go jako zdobycz pociągnąć ze sobą, ale markietanki i obozowi kucharze z wielkim wrzaskiem rzucili się na nich i zmusili do ucieczki, waląc łyżkami i patelniami gdzie popadnie. Po tym szczęśliwie przetrwanym niepowodzeniu kazał Alfons swoim panom znów powsiadać na konie i uderzył na najdalszą flankę nieprzyjaciela. Wspierali go kusznicy księcia Burgundii, który nacierających na niego Beduinów popędził bez reszty do wody, gdzie się przeważnie potopili, gdyż ci synowie pustyni nie umieją pływać. Kazał teraz strzelać ponad Bahr as-Saghir do uciekającego nieprzyjaciela. Egipscy dowódcy zmuszeni byli uznać, że na żadnym odcinku nie udało im się zdecydowanie przełamać naszej obrony. Bajbars dał sygnał do odwrotu i muzułmanie pociągnęli do Mansury lub do swego obozu za miastem. Napływające z powrotem do miasta oddziały spowodowały taki ścisk na uliczkach, że nosze nie wzbudzały już żadnego respektu. Tragarze zaś byli tak zajęci swoim niezwykłym zadaniem, że nie pojęli, iż bitwa dawno się skończyła. William umierał po tysiąckroć. A właściwie jego głowa, która widziała tylko stopy, słyszała wciąż najdziksze przekleństwa i skrzeczenie rozzłoszczonych bab. Mnich z trwogą oczekiwał chwili, kiedy jakiś fanatyk rzuci się na niego, przeklętego malik al-Ifrindż, aby wbić sztylet w pierś lub brzuch "cuchnącego trupa". Turkoplom z wielkim trudem udało się udaremnić ciosami kijów takie zamierzenia, a potem oderwać się od motłochu, skręcając w pierwszą lepszą bramę i zatrzaskując za sobą drzwi. Nie wiedzieli, że dostali się do stajen należących do pałacu sułtana. Znajdowali się w olbrzymiej, mrocznej sali z mnóstwem kolumn. Wszystkie konie wraz z obsługą wyruszyły chyba na pole bitwy. Tragarze postawili nosze w słomie i uwolnili Williama z niewygodnej pozycji. - Szlachetną głowę - powiedział zziajany dowódca turkopli - możemy chyba przez bramę przemycić, ale już nie wasze ciało! William podniósł się oszołomiony. - Ryzykowałem życie dla tej głowy - zaoponował. Przyciągnął głowę Roberta do siebie i zamknął ją w ramionach. - Nie możecie mnie przecież... W tym momencie gdzieś daleko otwarły się drzwi i dały się słyszeć podniesione głosy. - Zrabowali malik al-Ifrindż! To musiały być chrześcijańskie psy! Las kolumn i ciemność skrywały jeszcze minorytę i jego towarzyszy przed wrogami. - Wobec tego postarajcie się - dowódca turkopli zmienił zdanie - doprowadzić swoją misję do pomyślnego końca! Dał znak towarzyszom i zniknęli cicho jak koty za najbliższymi kolumnami. William został sam, siedział na noszach nagi, a obok niego leżało królewskie odzienie i przeklęta głowa. Obce głosy umilkły w oddali. William wstał i spróbował wcisnąć się w spodnie młodego hrabiego. Nie dopinały się. Naciągnął kaftan, który jednak nie wytrzymał rozpychania i pękł. Mnich musiał się zadowolić kubrakiem Roberta, ciasno opinającym mu kałdun. Wziął tarczę, zawinął głowę księcia w potargany kaftan i ruszył w drogę. Jeśli go złapią, zostanie zmasakrowany "po królewsku". Błądził w kolumnowym lesie stajen. Cztery tysiące zwierząt, jak słyszał, mogło się tu jednocześnie pomieścić, więc i dla niego z pewnością znajdzie się trochę miejsca, jakaś mysia norka, gdzie mógłby się ukryć. Był wyczerpany. Nie zamierzał opuścić tego pomieszczenia ciepło pachnącego nawozem, uciekać po ulicach przed żądnymi krwi muzułmanami i ostatecznie wpaść w łapy straży przy bramie, gdzie rozszarpią go na kawałki lub poćwiartują. A nawet gdyby udało mu się pokonać te przeszkody, za murami wpadłby prosto w ręce wrogów, chyba że król Ludwik odniósł zwycięstwo, wtedy jednak może tutaj spokojnie poczekać, aż zostanie wyzwolony. W półmroku dostrzegł stojącą w niszy lektykę. Wydała mu się znajoma. Przypomniał sobie dreszcz, który go przeniknął, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Było to przed laty, u stóp Montségur. Miała coś wspólnego z tajemnicą templariuszy, była jak pojawiająca się nagle na jasnym niebie czarna kometa, która zapowiada nieszczęście. Powinien jej schodzić z drogi, powinien unikać templariuszy! Przypomniały mu się ostrzegawcze słowa Gawina