Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

– Każdy, kto zauważy różnicę, będzie rozpoznany jako czarny mag, zgadza się? – zapytała. – Bardzo sprytnie. Albo odmienię na powrót pogodę i sprowadzę burze, które zaleją i zmienią w bagniska wszystko, co jeszcze nie spłonęło, albo Montgren strawi ogień. – Zrobiłbyś to? Zmienił pogodę z powrotem? Pracowałem z Klerrisem nad nowym wzorem, żeby było mniej deszczu tutaj, więcej w Candarze, ale nie tak dużo jak przedtem. Jeśli spróbuję zgasić pożary... nie sądzę, żeby się udało. – Spokój żołądka zmroził go i oznaczało to, że stwierdzenie jest prawdziwe... chyba że szczerze się myli, ale ta możliwość też go niepokoiła. Klerris miał rację, uczciwość nie znaczy nieomylność. Megaera spojrzała na niego. – Musieli czekać. Znaleźli sposób dotarcia do drogiego kuzyna. – Spodziewałem się tego. – Creslin nie myślał o Korweilu, ale o pasterzu Andre i jego córce Matyldzie, która upierała się, że Creslin jest dobrym mistrzem. – To niczego nie ułatwia – dodała. ...tyle śmierci... – Nie. Porozmawiam z Klerrisem, ale chciałem, żebyś wiedziała. – Musiał zignorować jej myśli o śmierci. – Nad czym pracujesz teraz? – Poza dosiadaniem wichrów, żeby spojrzeć na Montgren? Poza obserwowaniem, jak magowie wykorzystują cię do zniszczenia Montgren? Nad trasą handlową Jutrzenki. – Może ta dziewicza podróż powinna prowadzić na wschód albo daleko na zachód do Suthyi. – Suthya jest w planie. Skąd wiesz, że Nordlanie albo Hamorianie jej nie przechwycą? W Candarze przynajmniej się ciebie boją. Nawet Fairhaven musi ci to przyznać. Tak szybko do tego doszło? Czy żeby Recluce przetrwała, musi być bardziej przerażający od białych magów? Uśmiech Megaery był blady, ale uścisnęła jego dłoń. – Musimy jeszcze skończyć plan trasy. Lidia ma parę pomysłów, co należy zabrać. Jest pewna muszla, z której uzyskuje się purpurowy barwnik... – Plan handlowy... najpierw. Muszę jeszcze porozmawiać z Klerrisem. CXIX Korweta z podartymi żaglami parła na północny wschód od Tyrhawen, usiłując opłynąć przylądek Kherra, zanim przetnie jej drogę wojenny szkuner. Nawet sięgając tak daleko myślami, Creslin wyczuwał biel wojennego statku i wiedział, że niewiele jest korwet, które zaryzykowałyby wypłynięcie na wzburzone fale. Zadrżał na krześle, niemal przerywając koncentrację, świadom, że musi coś zrobić, żeby pomóc Gryfowi. Nigdy nie próbował skupić potęgi burz ani wichrów na taką odległość. Przypominając sobie techniczne uwagi Klerrisa, szukał i szukał... aż odnalazł szczeliny w wiatrach. Nie mógł wprawdzie dokładnie ocenić odległości w myślach, ale koryta wichrów były wystarczająco blisko, bo szkuner nie zbliżył się jeszcze do Gryfa. Creslin przynaglił, niemal wymusił dalsze przesunięcie biegu wiatrów. Dyszał, niemal pozbawiony tchu, w głowie miał pustkę. W końcu wstał i poszedł do kuchni, gdzie znalazł trochę sera. Ukroił kawałek czarnego chleba i zeskrobał z niego pleśń. Zapasy mąki się kończyły, a nieustająca wilgoć powodowała, że chleb pleśniał. Zawinął na powrót bochenek i zaczął pogryzać chleb z serem. Widział zmiany, nad którymi pracowali z Klerrisem, ale delikatna praca wymagała czasu – wilgoć nie zniknie natychmiast. Przynajmniej grusze odżyły, zebrano resztę owoców, a zbiór przypraw zapowiadał się obiecująco, poza ciemnym pieprzem. Znowu ugryzł kęs chleba i sera. – Musisz być głodny, wasza miłość, żeby to jeść. – W drzwiach stanęła Aldonia z otwartym koszykiem w ręce, z którego unosiła się woń wodorostów i ryb. Na jej plecach spała Lynnia. Creslin wzruszył ramionami i przełknął. – Czasami pogoda to ciężka praca, Aldonio. – Spojrzał na koszyk. – Ryby na dziś? – Nie bardzo jest co innego, wasza miłość. – Przepraszam. – Gryzł chleb z serem, próbując nie zważać na smak chleba. Lidia upierała się, że pleśń nie jest szkodliwa, ale smak miała obrzydliwy. Mimo to jadł chleb, w przeciwieństwie do większości ludzi na Recluce. – Czy pani będzie na kolacji? – Chyba tak. Wybacz. – Creslin przypomniał sobie, że ma jeszcze pracę do wykonania, jeśli Gryf ma umknąć szkunerowi z Fairhaven. Aldonia potrząsnęła głową. – Mmmmmm... – wymamrotała Lynnia. Creslin uśmiechnął się do rudowłosego niemowlęcia, ale uśmiech zgasł, kiedy na powrót zasiadł w gabinecie i wyjrzał przez otwarte okno na kłębowisko chmur na północy. Biały szkuner wojenny niemal dopłynął do Gryfa, kiedy Creslin wysłał myśli ku wiatrom, ponownie lokalizując statek. Przechylił bieg wiatru pomiędzy dwoma statkami i obserwował, jak rośnie odległość pomiędzy nimi, aż szkuner zanurza się w kłębowisku fal i wirujących wiatrów, podczas gdy Gryf omija przylądek tuż przed czołem wiatru. Klerris i Megaera mieli rację – znowu. Gdyby tylko zaplanował wcześniej i wykorzystał przewagę czasu, mógł zrobić jeszcze więcej. Zmarszczył brwi. Zlekceważył chaos, przed którym uciekał Gryf. Raz jeszcze powędrował w stronę Montgren, ale nic nie wyczuwał przez ochronną warstwę chmur i matowej bieli rozciągającej się nad ziemią. Cząstki ognia, lęki i choroby umykały w biały mrok, niczym strzały wypuszczone na oślep. Samo Vergren, siedziba Korweila, tliło się, ale Creslin nie potrafił powiedzieć, czy ogień jest magiczny, czy prawdziwy. I, jak podejrzewał, nie było to wcale istotne. Kiedy wstał, głowa pękała mu z bólu i z początku musiał oprzeć się o krzesło. Nie cały ból należał do niego i ciekaw był, czy Megaera wie, co odkrył. – Dobrze się czujecie, wasza miłość? – W progu stała Aldonia. – Nie, ale to minie. – Pani już jedzie i pomyślałam, że chcielibyście wiedzieć