Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Z Turcji? - Tak - uciął krótko. Nie wierzył telefonom, ale te dziecinne szyfry denerwowały go. - Jestem w barze hotelu Algonquin. Kiedy możemy się spotkać? - O pierwszej w nocy nie będzie za późno? - Nie, mam dziś późną kolację. Odwiesił słuchawkę. Zastanawiał się, czy Amerykanie wiedzą coś o Fort Foureau. Co wiedzą o spalarni odpadów i czy węszą już w okolicy? Jeśli tak, to konsekwencje mogą być straszne; upadek rządu we Francji będzie najmniejszą z nich. 22 Za nim była ponura czerń rzeki, przed nim lśniły światła miasta Gao. Gunn miał jeszcze przed sobą dziesięć metrów do przepłynięcia, gdy poczuł nagle pod nogami muł rzeczny. Przez chwilę jeszcze płynął, aż do momentu, w którym mógł nawet ręką dotknąć dna. Minąwszy przybrzeżną mieliznę, wyszedł na brzeg. Przez parę minut nadsłuchiwał, wpatrzony w ciemność rzeki. Plaża wznosiła się pod kątem dziesięciu stopni. Kończyła się niskim murem, za którym biegła droga. Mokry i zmęczony Gunn rozkoszował się dotykiem ciepłego piasku. Leżał na plaży w poczuciu chwilowego bezpieczeństwa i wygody. Czuł jeszcze skurcz prawej nogi i straszne zmęczenie ramion. Wymacał plecak. Kiedy wykonał swój karkołomny skok za burtę, przez chwilę wydawało mu się, że plecak zsunął mu się z pleców. Był jednak ciągle na swoim miejscu, dobrze przytwierdzony do ramion mocnymi paskami. Wstał i pochylony podszedł do murku, po czym przyklęknął obok niego i przez chwilę obserwował drogę. Była pusta. Nieco dalej odchodziła od niej inna droga, prowadząca w głąb miasta. Przechadzało się po niej sporo ludzi. Kątem oka dostrzegł niezwykłą scenę. Na dachu pobliskiego domu siedział człowiek i ćmił papierosa. Gunn wytężył wzrok. Na dachach sąsiednich domów także majaczyły sylwetki ludzi: wesoło ze sobą rozmawiali. Nie wiadomo czemu pomyślał o kretach wychodzących nocą ze swoich nor. Przez dłuższy czas obserwował tubylców, usiłując zapamiętać ich ruchy i sposób ubierania się. Przechadzali się bez pośpiechu po ulicy jak duchy, w luźnych, powiewnych strojach. Gunn zrzucił plecak i wyjął z niego zwykłe niebieskie prześcieradło. Oddarł jego część i szybko zaimprowizował długą szatę w rodzaju dżellaby, z szerokimi rękawami i kapturem. W konkursie tutejszej mody nie wziąłby zapewne pierwszej nagrody, był jednak zadowolony ze swojego dzieła. Pozwalało poruszać się swobodnie po słabo oświetlonym mieście, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Zastanawiał się nad zdjęciem okularów, ale szybko odrzucił tę myśl. Był krótkowidzem i z odległości większej niż dwadzieścia metrów nic nie widział. Postanowił więc jedynie spuścić kaptur głęboko na oczy, by zakryć przynajmniej ciemną oprawkę. Zmienił także umocowanie plecaka: z pleców przeniósł go na piersi, gdzie ukryty pod obszerną szatą nadawał mu wygląd grubasa. Ostrożnie przeszedł przez mur i szybko przedostał się na przeciwną stronę drogi, by wmieszać się w tłum spacerujących boczną ulicą mieszkańców Gao. W kilka minut doszedł do głównego skrzyżowania miasta. Po ulicach krążyło kilka starych taksówek, jeden czy dwa autobusy, parę zdezelowanych motorowerów i sporo rowerów. Jak dobrze byłoby po prostu zatrzymać taksówkę i kazać zawieźć się na lotnisko, pomyślał. Nie mógł jednak zwracać na siebie uwagi. Przed opuszczeniem łodzi przestudiował starannie plan miasta. Dowiedział się, że lotnisko znajduje się kilka kilometrów na południe od centrum. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie ukraść roweru, jednak szybko porzucił ten zamiar. Z pewnością kradzież zostałaby zauważona. Dano by znać policji, co prędzej czy później spowodowałoby jakieś poszukiwania; być może zwrócono by uwagę na obcokrajowca, nielegalnie przebywającego w mieście, i tak dalej... Nie, należało tego za wszelką cenę uniknąć. Wolno wędrował ulicami miasta. Minął plac targowy, odrapany Hotel Atlantyda i przekupniów, mimo późnej pory zachwalających swe towary pod jego arkadami. Dolatywał go mdlący zapach egzotycznych przypraw. Na szczęście wiatr wywiewał szybko wszystkie nieprzyjemne zapachy miejskie w kierunku pustyni. Nigdzie nie było widać drogowskazów, kierował się więc pozycją gwiazdy polarnej. Ludzie ubrani byli dość jaskrawo. Dominował niebieski, zielony i żółty, dobrze widoczne mimo zmroku. Mężczyźni nosili dżellaby lub luźne kaftany; niektórzy ubrani byli w normalne spodnie i tuniki. Rzadko kiedy dostrzegało się klasyczne turbany; głowy były przeważnie owinięte luźnym zawojem z niebieskiego materiału. Wiele kobiet nosiło eleganckie sukienki, inne miały na sobie długie, powiewne stroje. Prawie żadna z nich nie zakrywała twarzy. Rozmawiali ze sobą dziwnymi, przyciszonymi głosami. Wokół biegały dzieci, każde inaczej ubrane. Atmosfera miasta, ruchliwość i wesołość ludzi nie wskazywały na to, że jest to kraj wyjątkowej nędzy. Ludzie zachowywali się tak, jakby nie zdawali sobie sprawy, że są aż tak biedni. Z opuszczoną głową, kryjąc w kapturze swą białą twarz, Gunn przemierzał miasto wraz z tłumem. Stopniowo ulice pustoszały. Nikt go nie zatrzymywał ani nie zadawał pytań. Na wszelki wypadek miał już przygotowaną odpowiedź: jest turystą, odbywającym wycieczkę wzdłuż rzeki Niger. Zresztą nie zastanawiał się specjalnie nad tym, co ma mówić. Niebezpieczeństwo, że zostanie zatrzymany jako nielegalnie przebywający tu Amerykanin, było prawie żadne. Wreszcie zauważył znak drogowy, na którym narysowany był samolot. Na razie szczęście go nie opuszczało. Drogę na lotnisko odnajdywał łatwiej, niż się tego spodziewał. Minął właśnie najruchliwszą, handlową dzielnicę i znalazł się w slumsach. Od samego początku Gao robiło na nim wrażenie miasta, które o zmroku staje się groźne; miasta krwi i przemocy. Jego wyobraźnia pracowała coraz silniej